Afryka w lutym? Jeśli tylko uda się wytropić bilety za grosze… piękna sprawa 🙂
Był to zamierzchły rok 2009. Pomysł na feryjny wypad do Maroka zrodził się, jak to często bywa, z wytropionych przez koleżankę okazyjnych biletów lotniczych. Niecałe 500 zł pozwoliło nam przenieść się na 10 dni pod afrykańskie słońce w środku lutego. Linie były tanie, więc bagaż ograniczony został do małych plecaków, co w połączeniu ze stosunkowo krótkim czasem na zwiedzanie, wykluczyło górołażenie z planu podróży. Szkoda, bo jak wiemy, góry Maroka mają urok niepowtarzalny. Plan za to zakładał odwiedzenie czterech dosyć ciekawych miast, które były nam po drodze: Fezu, z ciekawą mediną i ruinami nad miastem, Szefszawanu (używam polskich nazw miast), błękitnego miasta w górach Rif, As-Sawiry, uroczego miasteczka nad oceanem, oraz słynnego Marakeszu, skąd odlatywał nasz samolot. Ale do rzeczy…
O świcie stawiamy się w Pyrzowicach, dostarczeni tu z Krakowa przez uczynnych ludzi. Lotnisko to wszyscy znamy i lubimy, jest kawa z automatu. Stąd tani przewoźnik dostarcza nas do Frankfurtu, gdzie mamy cały dzień wylegiwania się na wygodnych, lotniskowych fotelach. Tego samego wieczoru lądujemy na lotnisku w Fezie, gdzie z miejsca wita nas egzotyczna atmosfera: arabskie litery, ciepło, taksówkarze w galabijach… Mimo wcześniejszych obaw, bez znajomości francuskiego udaje się porozumieć, widocznie Marokańczycy szybciej niż Francuzi pojęli, że angielski jest bardziej uniwersalny. Ustalamy cenę, podajemy kierowcy starego auta polecaną na forach destynację – plac nieopodal Bab Bu Dżelud (Błękitnej Bramy). Za bramą, w uliczkach mediny (starego miasta) mamy ponoć znaleźć niedrogie hotele. Faktycznie, tuż obok bramy, ale już poza murami miejskimi, trafiamy na dosyć obskurny lecz niedrogi hotel Erraha. Jedną z zalet tego lokum jest fajny widok na miasto. Niestety Błękitna Brama jest w remoncie. W recepcji palą duże ilości zioła.
Widok z tarasu hotelu Erraha
Robimy szybki wypad do najbliższej knajpy, aby coś przegryźć na ciepło. Kultura wymaga negocjacji cen podanych na papierze, choć i te są całkiem przystępne. Zmęczeni podróżą szybko zwijamy się do hotelu, czekają nas dwa dni intensywnego łażenia po mieście.
Nieodłączny towarzysz każdego posiłku, pita hurtowo – thé a la menthe, marrocain whisky, czyli herbata z miętą. Zielona herbata, którą zalewamy świeże liście mięty i sporą ilość cukru – niebo w gębie!
Budzi mnie śpiew muezina. Tak, jesteśmy w Afryce, a obok hotelu stoi meczet. Wszędzie stoją meczety. Nie da się pospać, cholera… Z kwaśnymi minami ruszamy w uliczki mediny, ale wkrótce poprawiamy sobie humor lokalnymi specjalnościami śniadaniowymi – placki, słodycze, herbata miętowa, mniam! Przyznam się bez bicia, że rzeczą którą cenię chyba najbardziej w podróżach, są atrakcje gastronomiczne. Nie ma znaczenia czy jest to zupa w brudnym barze dla lokalsów, czy obiad w wykwintnej restauracji (tak, też mi się zdarza…) – bez tego wyjazd nie może być udany. Tutaj największą atrakcją są wszelkiego rodzaju przekąski sprzedawane na ulicy.
Zakup placków śniadaniowych
Łakocie. Jedzenie musi ładnie wyglądać
Po śniadaniu zagłębiamy się dalej w medinę. Czym właściwie jest medina? Użyłem sformułowanie stare miasto – można ją w ten sposób nazwać, ale nie wyczerpuje to istoty tego miejsca. Medina jest jednocześnie jednym wielkim sklepem, bo tutaj handel odbywa się na ulicy. Składa się z tak wąskich i krętych uliczek, że transport samochodowy nie wchodzi w grę, więc co chwilę widać muły pędzące z wszelaki ładunkami – gdy takiego usłyszysz, lepiej uciekać pod ścianę. Najniebezpieczniejsze są te transportujące butle gazowe. O tym, że medina ma jednak jakiś związek z współczesnym światem, świadczą splątane przewody elektryczne, wijące się nad głowami niczym pnącza lian, oraz telefony komórkowe, ukradkiem wyciągane spod galabij sprzedawców. Słychać też muzykę odtwarzaną z tanich, chińskich radyjek. Ale to łatwo przeoczyć – przenosimy się więc kilkaset lat wstecz…
Minarety nad całym miastem
Chłop z jajami
Handel trwa do późnego wieczora
Język francuski miesza się z arabskim
Zaparkowany dostawczak
Po medinie można chodzić godzinami. Łatwo tu się zgubić, bo uliczki nie są prostopadłe do siebie, wyprowadzają niepostrzeżenie w nieznanym kierunku, niespodziewanie kręcą się i kończą. Nie szkodzi, cały urok wędrowania po medinie znajdujemy w tym, aby dać się ponieść jego prądom. Orientację w jakiś sposób ułatwiają suki, są to obszary bardziej zagęszczonego, wyspecjalizowanego handlu. Można je nazwać bazarami, ale nie oddaje to oczywiście istoty rzeczy. Mamy więc suki z biżuterią, z kapciami, z dywanami itp., itd. Jedne większe, drugie mniejsze. Fez słynie między innymi z manufaktur skórzanych, gdzie technologia wyprawiania i farbowania skór nie zmieniła się od setek lat. Żeby obejrzeć farbiarnie, przechodzimy przez sklep z gotowymi wyrobami aż na dach budynku. Potem odbywamy obowiązkową prezentację towaru. Podobnież kończy się wejście do sklepu z dywanami. Tym razem szczęśliwie udaje się uniknąć wydawania pieniędzy, choć niektórzy solidnie bili się z myślami. Ci ludzie naprawdę mają handel we krwi.
Kadzie do farbowania skór. Barwniki są naturalne. Smród jak cholera
Suszenie
A tu już wyższy poziom przetworzenia
„Prawdziwe dywany z wielbłądziej wełny”. Jak twierdził sprzedawca, ceny na kartkach są dla amerykańskich i japońskich turystów
Apteka?
Fez oczywiście ma typowe atrakcje turystyczne – piękne pałace, meczety, ruiny kazby (twierdzy) nad miastem. Na pewno są warte zwiedzenia, ale mimo wszystko dla mnie największą wartość miała możliwość oddychania tą niepowtarzalną atmosferą mediny, rozmawiania z ludźmi, zakupów (sic! tutaj zakupy mają znaczenie szczególne). Samo miasto jest do tego niezwykle kolorowe i fotogeniczne. Koniecznie więc należy zabrać ze sobą zapas gotówki i aparat.
Kolory i zapachy ulicy
Ryjek na tle mozaiki na ścianie pałacu
W medresie Bu-Inania
Detale
Panorama miasta z dachu knajpy. Charakterystyczny minaret meczetu Al-Karawijjin, w tle na wzgórzu ruiny kazby i grobowce Marynidów
Miasto widziane spod kazby. Piękna zieleń, ciepło, u nas środek zimy
Nadchodzi zgniły zachód…
Można i na podryw liczyć
Te pomarańcze były bardzo niedawno na drzewach
Po dwóch dniach zwiedzania ruszamy na północ. Celem jest Szefszawan (Chefchaouen), leżący w górach Rif. Sama podróż autobusem stanowi nie lada atrakcję i wyzwanie organizacyjne, jednak dosyć sprawnie docieramy na miejsce. Tutaj znajdujemy niezwykle sympatyczny hotelik, blisko centralnego placu niewielkiego miasteczka. Szefszawan położony jest na zboczu wzgórza, uliczki są miejscami strome i nieco szersze niż w Fezie. Fasady większości domów są malowane niebieskim barwnikiem – to miasto jest naprawdę błękitne. W przeciwieństwie do Fezu, tu jest cicho, spokojnie, handlarzy jest niewielu. Panuje atmosfera wyciszenia. Być może ma na to wpływ fakt, że góry Rif stanowią jedno wielkie pole konopi indyjskich, a co drugi napotkany na ulicy młodzian lokalny pyta ściszonym głosem: „Want some hash?”. Nie wiem, nie wiem… Wieczorem idziemy na dach-taras hotelu na papierosa, tu spotykamy trójkę Polaków, którzy w drodze powrotnej z Atlasu wpadli do Szefszawanu odprężyć się. Śpią pod gwiazdami, za pół ceny, paląc jointy – trochę zazdrościmy, ale co robić. Kolejny dzień zlatuje na łażeniu po mieście i okolicy.
Przed knajpką w centrum
Ekipa osiedlowa
Błękitne uliczki
I jeszcze trochę błękitu
Bestie z piekła rodem
Główny plac miasta nocą
Kotom też się udziela atmosfera wyluzowani
Zaułki
Tłocznia w gaju oliwnym za miastem
Panorama ze wzgórza
Przy herbacie
Szefszawan duży nie jest, więc mimo wyjątkowo chill-outowej atmosfery wieczorem zwijamy się na południowy zachód, przez Casablancę do As-Sawiry. Długa to była podróż i z przygodami, ale następnego dnia szczęśliwie docieramy nad Ocean Atlantycki. Jest popołudnie, gorąco. Po jakimś czasie znajdujemy niedrogi hotelik – to miasteczko jest dosyć popularne wśród turystów z Europy Zachodniej, głównie ze względu na ponoć świetne warunki do surfingu, to i ceny nieco wyższe. Zrzuciwszy garb bagaży, ruszamy co sił w nogach nad ocean. Kuszą owoce morza w knajpce na nabrzeżu, sok pomarańczowy wyciskany przy nas… efekt jest taki, że cała ekipa oprócz mnie po paru godzinach ma mniej lub bardziej ostre sensacje żołądkowe. Ja mam na to taką teorię, że zahartowałem sobie układ trawienny poprzez ogólną tendencję do spożywania posiłków w najbardziej obskurnych lokalnych barach – nie wiem czy jest słuszna, ale jak na razie działa.
Atrakcje gastronomiczne
Sok był na szczęście bezpieczny
Uroki nabrzeża wieczorową porą
Orgia fotograficzna
Kolejny dzień większość wycieczki spędziła na boleściach natury gastrycznej, zaś ja z Przemkiem, który prawdopodobnie ze względu na podobne upodobania jak ja szybko wydobrzał, udałem się na zwiedzanie okolicy. Samo miasteczko ma zdecydowanie mniej uroku niż Fez czy Szefszawan. Jest ładniej, czyściej, drożej – widać wpływ turystów. Niewątpliwą atrakcją są wydmy na plaży. Woda niestety zimna jak diabli, wieje solidnie, więc rezygnujemy z kąpieli. Wieczorem dziewczyny nabierają nieco sił, lecz wyjazd do Marakeszu odkładamy już na następny dzień.
Kolega po fachu
Tak hartowała się stal: tutaj można nabrać odporności żołądkowej
Wędrują po wydmach mniejsi…
…oraz więksi
a czasem gdzieś i karawana przemknie
Marakesz przywitał nas czerwienią murów, czerwienią strojów – no, dużo tu jest czerwonego. Wylądowaliśmy na głównym placu miasta, Dżemaa el-Fna. Jest duży, co prawda na mieszkańcu Krakowa nie robi to specjalnego wrażenia, ale mimo wszystko stanowi niezłą atrakcję. Zagłębiliśmy się w sąsiednie uliczki w poszukiwaniu jakiejś noclegowni, po czym wróciliśmy szybko zobaczyć jak to miejsce wygląda nocą. W międzyczasie wyrosły tu grille z jedzeniem, kramy z przeróżnymi sokami wyciskanymi ze świeżych owoców – jednym słowem uczta dla podniebienia. Obok grupy ludzi zbierały się wokół przeróżnej maści zabawiaczy gawiedzi, żonglerów, w jednym miejscu odbywały się inscenizowane walki bokserskie. Staliśmy sobie z boku obserwując „walkę”, nie rozumiejąc oczywiście perorującego cały czas prowadzącego, zawodnicy w końcu rozeszli się i do następnej walki wyciągnięty został Przemek, zawodnik postury zacnej. Wzbudziło to ogromny entuzjazm, jako że do tej pory w zabawie uczestniczyli sami lokalsi. Całe przedstawienie trwało dobre pół godziny, potem 10 minut rozgrywki. Dobrze, że to była tylko inscenizacja, bo w przeciwnym wypadku Przemek dostał by niezłe lanie, jego przeciwnik okazał się bowiem całkiem sprawnym bokserem.
Na Dżemaa el-Fna witają tradycyjnie ubrani sprzedawcy wody, bardzo wdzięczny obiekt dla fotografa
Wieczorem plac zamienia się w jedną wielką knajpę
Nasz zawodnik w oczekiwaniu na starcie
Ostatni dzień przeznaczony został na łażenie po Marrakeszu, zaliczenie tutejszych głównych atrakcji – meczetu Kutubijja oraz grobowców Saadytów. Fajne, a jakże. To co lubię najbardziej, czyli uliczki handlowe i zaułki, okazały się już nie tak atrakcyjne jak te w Fezie. Niewątpliwie jednak warto tam się zagłębić, wszędobylska czerwień ścian nadaje ulicom tego miasta niepowtarzalny charakter. Co ciekawe, ruch turystyczny zupełnie omija te zaułki…
Przyprawy, korzenie…
Prawie jak w Krakowie
Ostatnie zakupy przed odlotem
Wydaje się, że dywany to tutaj towar pierwszej potrzeby, są wszędzie
Minaret meczetu Kutubijja
I tutaj z Marokiem musimy się niestety pożegnać. Kraj urzekł mnie przyjazną atmosferą, bardzo miłymi mieszkańcami, fantastycznymi kolorami… Przywiozłem do zasypanej śniegiem Polski nie tylko pół plecaka „pamiątek”, których po prostu nie sposób było nie kupić, a to głównie ze względu na samą przyjemność targowania się, ale przede wszystkim nieznośną potrzebę powrotu do Maroka, bo jeszcze całe południe, Atlas, pustynia, które trzeba zobaczyć.