Na Szarpanych Turniach mam kolejne niewyrównane rachunki. W lipcu przegoniła nas stąd kiepska pogoda i zapych na drodze Motyki, jednak legendarna uroda grani prowadzącej przez Szarpane na Smoczy Szczyt spowodowała, że znów zawitaliśmy w dolinie Złomisk – tym razem w pięknym słońcu.
Dziwnym zbiegiem okoliczności w piątek przed wyjazdem padają serwery w pracy 🙂 Dzięki temu startujemy z Krakowa o 12.30, co pozwala nam dotrzeć do koleby wraz z zapadającym zmrokiem. A po drodze jeszcze obiad, zakupy, pokuta za przekroczenie prędkości stargowana z 40 na 20 euro, oj źle się ten weekend zaczyna! Gonimy zachodzące słońce na podejściu do Złomisk, potem odbicie pod Szarpane. Chcemy ulokować się pod samą ścianą, żeby rano mieć jak najmniej podejścia.
Koleba jest wygodna, a widoki spod niej przepiękne. Przedmurza Szarpanych mają to do siebie, że nie widać stąd cywilizacji – jesteśmy otoczeni górami, a widok na dolne partie doliny Mięguszowieckiej zamyka nam Siarkańska Grań. Jeszcze o zmierzchu widzimy zespół schodzący z niej. Szczęśliwie nie jest tak bardzo zimno jak się spodziewaliśmy, ale cały zapas wiśniówki schodzi na rozgrzewkę przed snem 🙂
Budzik późno, 6.30. Prognozowane temperatury nie wróżyły ciepłego poranka, do tego Komin Komarnickich znajduje się po stronie zachodniej. Tam będzie cień tak czy inaczej. Niespieszna herbata, zebranie gratów – wszystko bierzemy ze sobą, bo chcemy zejść z Wysokiej na stronę zachodnią i dalej, do Żabich Stawów Mięguszowieckich. Wymagało to starannego doboru ekwipunku biwakowego, maksymalnie schodząc z wagą plecaka. Jakby nie patrzeć, pierwszy raz mieliśmy się wspinać ze sprzętem biwakowym. Mam więc leciutki śpiwór Cumulus X-Lite 200 (460 g), alumatę (120 g), pod plecy idzie też lina i mata usztywniająca z plecaka. Do tego minimum żarcia, lekka kuchenka i jeden kubek na naszą dwójkę, nawet wiśniówka ograniczona do 200 ml 🙂 O 7.30 startuję w trójkowy komin.
Tutaj schodzą nam dwa wyciągi sztywnej asekuracji. Trudności są w sam raz, aby bez stresu wspinać się w rękawiczkach. Pierwsze stanowisko wypada na ringu zjazdowym, na drugim wyciągu przeloty zakładam tylko z ringów zjazdowych – pokazuje to, jakie mamy tu zamieszanie z możliwościami zjazdów. Kończę go na trawiastych półach, gdzie już operuje słońce i jest ciepło, rewelacja 🙂
Z trawiastych pół startujemy w połogie, popękane płyty. Początkowo mam zamiar iść dalej w podejściówkach, ale po bliższym zlustrowaniu zmieniam zdanie. W baletkach będzie szybciej i bezpieczniej, a że mam ze sobą nowe buty kupione specjalnie pod kątem wygody, nie przeszkadza mi to. Wspinanie jest bardzo fajne, skała lita, trudności oscylujące w okolicach II. Z Małej Szarpanej schodzimy, z Średniej i Dużej zjeżdżamy.
Drugie śniadanie udaje nam się zjeść na Niżnej Przełączce pod Igłą. Tymczasem możemy kontemplować cudowną pogodę i cudowny granit – za nami i przed nami. Stąd pięknie widać dalszą drogę na Smoczy.
Z dołu podchodzi trójka wspinaczy, przegryzając kabanosy puszczamy ich przodem, nie będąc sami pewni, którędy wbić się w dość szeroką ścianę Smoczego Szczytu. Zespół przed nami wybiera drogę po lewej, tuż za Igłą. Mi się bardzo podoba szare zacięcie i tędy idziemy. Teren jest trójkowy, fajne wspinanie, miejscami ściągam Sylwię na sztywno. Jeszcze kawałek jedynkową granią i meldujemy się na szczycie Smoczego.
Stąd jeden zjazd na siodełko, robię szybki wypad na Mały Smoczy a potem jeszcze jednym zjazdem z siodełka na trawy. Zrzucamy szpej i drepczemy na Wysoką.
Na południowo – wschodni wierzchołek nie jest daleko, teren łatwy. Zjazd na siodełko przed wierzchołkiem głównym możemy wykonać ze starych taśm. Wolę obejść. Z siodełka, według załączonego wyżej topo mamy teren 0+ – ale „szlakiem”. Idąc ściśle granią wypada się już asekurować, bo z II/III będzie.
Na Wysokiej decydujemy się schodzić drogą normalną, zamiast kontynuować „Koronę Wysokiej” zejściem granią na Ciężki. Złazimy na Ławicę a potem przez Przełęcz pod Kogutkiem i łańcuchy na Wagę. Tutaj następuje przykre zderzenie ze stonką, umilone radlerem w schronisku.
Teraz już szybko nad stawy. Tuż nad nimi, kolana zaczynają odmawiać współpracy. Nie wygląda to najlepiej, ale decydujemy się podejść jeszcze nad Wyżni Staw. Miejscówki na dole wszystkie zajęte, trudno się dziwić bo pogoda na wspinanie na Wołowej wyśmienita. Nad Wyżnim znajdujemy jednak fajne miejsce – koleba co prawda ciasna, ale obok płasienka obstawiona murkiem z kamieni, będziemy spać na zewnątrz.
Słońce zachodzi i temperatura spada błyskawicznie. Wskakujemy we wszystkie puchy, grzejemy się herbatą i powoli szykujemy do spania.
Nogi do plecaka, lina pod głowę, a nad nią wygwieżdżone niebo. Wyż jak cholera, to i koło 4 nad ranem zimno wygania nas do koleby. Tam ciasno, krzywo więc też pospać za długo się nie dało. Rano zapada decyzja – ze względu na bolące kolana Sylwii odpuszczamy plan na dziś, czyli przejście Wołowego Grzbietu. No trudno, będzie wreszcie okazja pobyczyć się w Tatrach. A miejsce jest idealne.
Po spokojnym śniadaniu biorę aparat, telefon i srajtaśme i idziemy „się przejść”. Ścieżka wiedzie nas na Wołowcową Przełęcz, tutaj zostawiam Sylwię i lecę na Hińczową Turnię – chcę zobaczyć „mostek” z urwanej płyty i możliwości zjazdu albo obejścia na Czarnostawiańską Przełęcz.
Po zejściu wylegujemy się w słońcu, żeby nie pojawić się zbyt wcześnie na parkingu 🙂 Jeszcze tylko spokojne zejście do Popradskiego Plesa (byle by kolana oszczędzać), zupka w schronisku i o 18.00 start w stronę Będkowic. A po drodze jeszcze żegna nas widok zrobionej oraz niezrobionej grani 🙂