Relacji z Grossglocknera jak mrówków, więc pozwolicie że nie będę się specjalnie rozwodził 🙂 Dość, że koncepcja wyjazdu ostatecznie wyklarowała się na lipcowych heńkach, kiedy to akces zgłosił kol. Stopa, wobec czego nasz dwuosobowy dream-team (Gargamel i ja) powiększył się do osób trzech. Później korespondencyjnie dołączył kol. Jarul i tak zamknęliśmy listę wycieczkową.
Na tydzień przed wyjazdem wyklarowała się mniej więcej koncepcja ogólna: atakujemy Studlgratem, więc pogoda winna być pewna. Prognozy – no cóż, jak to prognozy – dawały perspektywy ambiwalentne… We środę deadline na decyzję – jedziemy! W czwartek jeszcze wyskoczyłem na piłkę dla poprawienia formy ;D po drodze do domu załatwiłem ubezpieczenie i przed 23 zapakowałem ostatnie gadżety do samochodu. Budzik na 3.15 i w kimę.
Obudził mnie niepokojący sygnał – sms zamiast alarmu ;D zaskakująco szybko świadomość dogrzebała się przyczyny takiego stanu rzeczy i zanim spojrzałem na zegarek wiszący nad łóżkiem, na usta moje spłynęło ciche „qrwa mać”; nie przestawiłem zegarka w telefonie po resecie. Gargowi piszę – „40 minut jestem”. Kawa do termokubka, herbata do termosu i już mknę srebrną strzałą do Krakowa. Zgarniam Garga, potem Stopę z dworca PKP i lecimy na Zwardoń. Potem Żylina, Bratysława, Wiedeń, Graz… w rejon Wysokich Taurów wjeżdżamy w deszczu 🙁
Zmiana za kierownicą pod Wiedniem – Garg wskoczył za kółko
Na parkingu, „wyszliśmy w góry jeszcze za dni ciepłych”
Droga do Kals am Grossglockner pnie się mozolnie w górę, pojawiają się wątpliwości czy ledwo zipiący silnik mojej Astry podoła temu wyzwaniu. Na parking pod Lucknerhaus docieramy po 17, Jarula jeszcze nie ma i chyba nieprędko będzie. Czekamy w samochodzie jeszcze parę minut, akurat się rozlało solidnie – nastroje więc minorowe. Na szczęście zlewa ustaje, możemy się przebrać i pięć razy przepakować plecaki, jako że koncepcja wycieczki wciąż jest trudna do określenia. Padający deszcz nie wróży najlepiej, kasy na dwa noclegi nie mamy, więc na wszelki wypadek bierzemy namiot, maty i śpiwory. Objuczeni tradycyjnie po polsku startujemy szutrówką do góry, mijając po drodze tabliczkę: „Lucknerhutte 1,5 h; Studlhutte 3 h”. Pierwszy lokal osiągamy w 40 minut, drugi w niecałe 2 h.
Od Lucknerhutte idziemy już w chmurze
Po 19.00 nasze oczy cieszy pięknie wkomponowana w alpejski krajobraz bryła „schroniska” Studlhutte
W międzyczasie zaczyna padać – początkowo jest to mżawka z chmury, w której idziemy, potem lekki deszczyk. Parasol spisuje się znakomicie, niestety komentarzy pod tym adresem w lokalnym dialekcie nie rozumiem – może i dobrze ;D Pod schroniskiem rozpoznajemy sytuację w kwestii ewentualnego rozbicia namiotu. Miejsce jest, i owszem, nawet kółka z kamieni ktoś zostawił. Aura jednak staje się coraz bardziej upierdliwa i zaczyna dosyć nieprzyjemnie zacinać deszczem. W środku budynku również niezbyt wesoło – restauracja zamiast jadalni, sporo ludzi. Na zewnątrz już sypie śnieg z deszczem, więc rezygnujemy z opcji namiotowej i z pokorą udajemy się do okienka recepcyjno-restauracyjnego (co każe wykonać zaraz po wejściu do schroniska napis m.in. w języku polskim na drzwiach) uiścić słoną opłatę w wysokości 20 e za pryczę. Miła pani informuje, że za kapcie schroniskowe co prawda płacić nie musimy, ale za to gotować i jeść możemy tylko na zewnątrz. Cóż robić, jeść trzeba! Zrzuciwszy szpej w pokoju, bierzemy po piwie i wychodzimy z budynku – a tu ciężko znaleźć jakieś miejsce, gdzie nie zacina poziomo śnieg z deszczem…
Lekko nie jest, ale mamy piwo!
Tymczasem w środku…
Czekając na wrzątek niepokoimy się trochę położeniem Jarula, fakt że ścieżka nie jest wymagająca ale pogoda zrobiła się mocno parszywa. Na szczęście dociera przed 22, wymieniamy parę uwag na temat szans na dobry warun dnia jutrzejszego i razem z resztą turystów zasypiamy snem sprawiedliwych.
Tuż po godzinie 3.00 rano Gargamel jako dyżurny pogodynek wyłazi na balkon, aby sprawdzić czy coś się od wieczora zmieniło – ciągle syf. Jednak po 4.00 już się coś poprawia, jest co prawda biało ale nie pada i chmury jakby się rozrzedziły. Rzucam pomysł, aby podejść pod Luisengrat i zobaczyć jak się sprawy mają na początku drogi. Koniec końców jednak ustalamy że ze względu na warunki – wiszącą chmurę i mokrą warstwę śniegu – warun będzie do dupy i idziemy na luzie drogą normalną. Zostawiamy więc niepotrzebny szpej, bierzemy dwa ekspresy, taśmy z luźnymi karabinkami i 100 m liny połówkowej w jednej żyle, poza tym zestaw lodowcowy. Ok. 5.30 startujemy spod Studlhutte.
Przepak pod drzwiami i ruszamy
Wejście na lodowiec
Jak na złość pogoda zaczyna się klarować. Zaczynamy po cichu żałować, że jednak nie poszliśmy w lewo spod schroniska. Pocieszamy się tym, że śnieg i tak będzie leżał, nawet jak zrobi się ładnie. Tym czasem docieramy do miejsca, gdzie 2 zespoły już wiążą się linami, co i my przykładnie czynimy.
Ogarniamy 100 metrów naszego śnurka i możemy ruszać
Chmury jeszcze się kłębią w dole
Tymczasem w wolnym tempie pokonujemy niezbyt stromy lodowiec i omijając kawałek ferraty pakujemy się od razu na ramię prowadzące do Adlersruhe. Idziemy dalej związani, najpierw dosyć łagodną grańką, by potem korzystając z stalowych lin gramolić się nieco trudniejszymi odcinkami skalnymi. Tutaj wreszcie pojawia się słoneczko i poszerza panorama.
Wejście na grzbiet prowadzący do Adlersruhe, mimo słońca ciągle dosyć rześko
Powoli wdrapujemy się ponad pułap chmur a widoki stają się coraz bardziej koszerne
W cieniu znowu zimno
Po tym całkiem ciekawym podejściu docieramy wreszcie na taras Erzherzog-Johann-Hutte, a tam znowu słoneczko i plaża, do tego piękne widoki. Zgarniamy śnieg z jakichś desek i rozsiadamy się zadowoleni. Uysy mówi, że stąd mamy ok. 1,5 h na górę.
Jarul i Stopa
Poprawiamy sprzęt
Widoki pierwsza klasa – trzeba tu będzie kiedyś wpaść na nocleg
Nie ma co jednak zwlekać z wymarszem, widzimy że kolejne zespoły przewalają się w górę. Opuszczamy więc sympatyczny taras i wychodzimy na łagodne pola śnieżne, rozciągające się przed spiętrzeniem Kleinglocknera. Maszerujemy równym tempem, a słońce zaczyna coraz bardziej przypiekać. Tutaj jesteśmy zasłonięci granią i dzięki temu wiatr nie dociera. Tymczasem przed nami stok staje dęba, najpierw podchodzimy jeszcze szerokim stokiem zakosami, potem wchodzimy w stromy żleb. Cholera, jakby tu mieć narty…
Znowu mozolna wędrówka po śniegu
Przystajemy co chwilę, aby obejrzeć się za siebie na morze chmur i wyrównać oddech
Przed nami kilka zespołów, idących różnym tempem
W końcu żleb się kończy i wchodzimy na skalno-śnieżną grań Kleinglocknera. Powoli teren staje się trudniejszy, zakładam przeloty na stalowych prętach, czasem trzeba pomagać sobie rękami. Efektem tych trudności jest oczywiście zator, który powstaje zaraz po wyjście z żlebu. Na szczęście jest wcześnie, więc spokojnie drepczemy za zespołem przed nami. Po drodze jest na co patrzeć 🙂
Korki pod Kleinglocknerem
Okazuje się, że i Normalweg ma sporo atrakcji
Po jakimś czasie znajdujemy się na śnieżnym grzbiecie Małego Dzwonnika. Lufa robi wrażenie – większe niż podobnej szerokości ścieżka na końcu normalnej drogi na Mont Blanc. Tutaj jest bardziej powietrznie, ale czuję się bardzo komfortowo ze względu na dobrą asekurację.
Z widokiem na Gross-und-Kleinglocknera
Gargamel na grani
Docieramy do przełączki między Dzwonnikami, tutaj zaczynają się cyrki bo miejsca jest dosyć mało. Zespoły się przepychają, ludzie czekają nie wiadomo na co, nie mogą się dogadać i ogarnąć. Dość powiedzieć, że krótki odcinek między Małym a Dużym Dzwonnikiem zajął nam ok. 45 minut, z czego chyba połowa czekania. Sama przełączka rzeczywiście robi wrażenie – 40 cm szerokości, po jednej i drugiej stronie lufa. Asekuracja jest dobra, niestety ze względu na tłok mogą się pojawiać problemy z jej wykorzystaniem.
Asekuracja na przełączce, z widokiem na lodowiec Pasterze i jego otoczenie
Rzut oka na rynnę Pallaviciniego, czyli fetysz uysego
Turyści oblepiający szlak pod szczytem Grossglocknera
Niektórzy bywają agresywni i wulgarni 😉
Z przełączki mamy kilkanaście minut na szczyt, po drodze jeszcze trochę łatwego wspinania i już jesteśmy na górze. Jest 10.45. Gdy dochodzimy do krzyża na szczycie są tylko 3 osoby. Pamiątkowe fotki, czas na „szluga zdobywcy” i zwijamy się z powrotem, bo robi się tłoczno. A szkoda, bo ciepło i widoki piękne!
Garg, Stopa i Jarul
Teraz ja wskakuję zamiast Stopy
Jeszcze rzut oka na okolicę…
Na zejściu znowu musimy czekać w kolejce. A to przewodnik ze starszą panią, a to dwóch artystów zakłada zjazdy i tak czas leci. Wymijanie jest niebezpieczne, do tego widzimy że z dołu nadciągają chmury. Robi się momentami chłodno, ale w miarę cierpliwie znosimy korki. Po drodze można napatrzyć się na różne dziwny zjawiska osobowe.
Znowu malownicza grań śnieżna przed Kleinglocknerem
Ci panowie postanowili zakładać zjazdy, później natomiast całkiem się rozwiązali i linę wzięli do plecaka, dla odmiany
Docieramy wreszcie do żlebu, tu się kończą trudności techniczne. Sam żleb jest dobrze osłonięty od wiatru, który zaczyna dosyć solidnie dokuczać na grani, za to jest tu bardzo ciepło i śnieg wyjeżdża spod nóg. Bez ociągania się chcemy jak najszybciej dotrzeć do wypłaszczenia pod nami. Momentami chmury już całkiem zasłaniają szczyt, jednak mimo późnej pory i psującej się pogody wciąż mijają nas zespoły zmierzające do góry. Efektem tego będzie śmigło kursujące za parę godzin tam i z powrotem…
Garg wchodzi w żleb – zdjęcie nie było obrabiane!
Rzut oka na zasnuty chmurami szczyt
Zmęczeni, ale zadowoleni
Do Adlersruhe dochodzę dosyć wymięty, głowa mnie boli od słońca i wiatru. Wchodzimy do środka, zamawiam zupę i herbatę, Garg częstuje mnie jakimś dopalaczem od bólu głowy. Taki zestaw szybko stawia na nogi i po pół godzinie jestem już w pełni sił i formy. Związujemy się z powrotem i lecimy w dół.
Posiłek regeneracyjny w Erzherzog-Johann-Hutte
Ślady odoru, pozostawione przez uysego i Groszka
Odcinek granią idziemy powoli, przed nami drogę blokuje turystka ze Słowacji. Przy zejściu na lodowiec wymijamy słowacką ekipę i przyjemnie, choć po rozmiękłym śniegu, schodzimy do miejsca gdzie można się rozszpeić. Nie spieszymy się, jest miło i lajtowo.
Ostatni odcinek atrakcji, czyli zejście granią na lodowiec
Znajdą się nawet jakieś szczeliny
Koło godziny 15.30 docieramy pod Studlhutte. Pobieramy depozyt, w tym najważniejsze – piwo. Jemy (za pozwoleniem obsługi restauracji) i odpoczywamy na ławkach przed budynkiem. Tutaj też żegnamy Jarula, który spieszy się na dół. My wychodzimy trzy kwadranse później.
Fotka przy piwie
Pakujemy resztę gratów
Lucknertal po deszczu
Nieustraszeni pogromcy Dzwonników
Zejście zajmuje nam godzinę z hakiem. Po drodze oczywiście łapie nas zlewa, do parkingu docieramy więc cali mokrzy. Na szczęście w bagażniku czekają suche ciuchy, dosyć komfortowo więc po przebraniu się możemy wyruszyć w drogę. Pod Klagenfurtem czeka nas jeszcze nocleg na parkingu i po odstawieniu Stopy na pociąg w Katowicach meldujemy się w niedzielę o godzinie 16.15 w Krakowie.
Łącznie wyjazd zajął ok. 50 godzin. Muszę przyznać, że klasyczna droga wejściowa na Grossa zaskoczyła mnie pozytywnie – była ciekawsza, niż się spodziewałem. Pozostał pewien niedosyt w związku z odpuszczeniem Studlgrat z powodu opadu śniegu i spodziewanej dupówy, rejon też zaciekawił nas pod względem turystyki narciarskiej. Jednym słowem powrotu w Wysokie Taury uniknąć nie sposób 🙂
Reszta zdjęć na picasie:
https://picasaweb.google.com/m.semow/GrossglocknerNormalweg#