Podobnie jak w zeszłym sezonie, w czerwcu odwiedzamy koleby na Strzeleckich Polach. Tym razem lokujemy się pod Małym Lodowym, z zamiarem zaatakowania drogi Motyki na jego południowej ścianie.
Wobec umiarkowanie optymistycznych prognoz, wybieramy wariant działania „na lenia”, tj. wysypiamy się i startujemy ok. 11 w sobotę z Krakowa. Z doliny Staroleśnej odbijamy jeszcze bardziej skrótowym skrótem niż schodziliśmy w zeszłym roku. Po pokonaniu nieprzyjemnego koryta potoku z piarżyskiem, znajdujemy ledwo widoczną ścieżkę i mozolnie pniemy się pod samą ścianą Pośredniej Grani. Za plecami tymczasem rośnie masywna ściana Sławkowskiego.
Znaleźć kolebę na trzy osoby nie jest łatwo. Kręcimy się, przeskakując między płatami śniegu, w poszukiwaniu czegoś w miarę komfortowego. Trzeba przyznać, że pojedynczych lub podwójnych jest kilka. W końcu znajdujemy optymalny głaz – ciasny, ale ujdzie. Zostaje tylko delektować się zachodem słońca, okolicznościami przyrody i przyniesionymi zapasami.
Ambitny plan zrywania się o świcie dość szybko wygania nas pod kamień. Tym bardziej, że w buteleczce też dno widać… Wstaję przed budzikiem, Sławkowski już czerwienieje w promieniach wschodzącego słońca. Godzina 4.45, dobra pora na śniadanie 🙂 Niespiesznie zbieramy się, w efekcie w drogę wchodzę tuż po 7.
Zaczynamy bardzo delikatnie, połogimi, trójkowymi płytami dochodząc do wielkiego zacięcia. W zacięciu już nieco więcej skupienia, tym bardziej że zapasowe buty, które wziąłem są sporo za duże. Trzeba przyznać, że asekuracja jest bardzo dobra, to i przyjemność tym większa. Jest wcześnie, jeszcze jesteśmy w cieniu, ale nie jest zimno.
Nad moją głową piętrzą się monumentalne, żółte przewieszki – „zlta strecha”, zgodnie z topo. Dochodzę prawie do końca zacięcia i tutaj ewidentnie należy przetrawersować mocno w prawy, aby te dachy obejść. To już wymaga uruchomienia szarych komórek, aby jednocześnie mieć w miarę przyzwoitą asekurację, ale też nie łamać za bardzo liny. Woda kapiąca na chwyty przesuwa nacisk na ten pierwszy czynnik, w efekcie przelot przed trawersem zakładam dość wysoko. Później będę musiał odpracować to przy wybieraniu liny…
Sam trawers jest nieco czujny, wysięgnięcie z zacięcia do dobrego chwytu wymaga dobrego balansu. Później już jak po schodach i blisko do stanowiska z bohrhaków. Uczciwie oddaję prowadzenie Gargamelowi. Drugi wyciąg prowadzi płytową formacją, odbijając diagonalnie lekko w lewo. Tam widać jest pewien problem z asekuracją, ale czwórkowe trudności pozwalają jakoś to przeboleć. Potem niewielki prożek i już łatwo do kolejnego stanu z bohraków.
Tym razem stanowisko znajduje się na dość wygodnej półce. Bezpośrednio pod nami działa drugi zespół na nieco bardziej honornej drodze VI+/VII-. Widziałem jeszcze jeden zespół plątający się pod ścianą, poza tym tylko turyści schodzący z Czerwonej Ławki. Cisza i spokój – wiosna w Tatrach. Trzeci wyciąg, można śmiało powiedzieć – zawiera największe trudności drogi. Pierwsza rzecz to przewinięcie tuż obok stanowiska. Należy wtrawersować parę metrów w lewo, później mamy stary hak i nietrudną ściankę.
Miejsce to dosyć przypomina „piątkowy” moment na drodze Kutty na Batyżowieckim. Łatwym terenem dochodzimy do kolejnego stanowiska. Liny wybrałem mniej niż połowę, więc decyduję się dociągnąć do kolejnego stanu, na oko drugie tyle. Tuż nad tym pierwszym stanowiskiem mamy taki już solidny piątkowy pasaż. Klamy są iście tramwajowe, czysta przyjemność 🙂
W międzyczasie ciemne chmury gdzieś przewiały, możemy więc spokojnie udać się na szczyt i kontemplować widoki oraz piękno przebytej drogi. Mogę śmiało powiedzieć, że kol. Staszek Motyka tą cestą pokazał prawdziwą klasę, jest to jedna z najładniejszych dróg, które robiłem – o ile nie najładniejsza. Zejście do Czerwonej Ławki nie przedstawia specjalnych trudności, godzina jest bardzo wczesna co pozwala nam zapiknikować pod kolebą i na spokojnie zejść do auta.
Wszystkie zdjęcia autorstwa Groszka.
ale Wam dziewczynki zazdroszczę 🙁
Coś właśnie uysy wspominał, że się wybieracie 🙂