Wolne na długi weekend pierwszolistopadowy zaklepane, prognozy słabe, w domu siedzieć szkoda… Metodą „gdzie wolne” pada na stare Moko. Szybkie pakowanie, na wszelki wypadek szpej do plecaka, no i zacne towarzystwo – będzie fajnie.
We środę zgarniam Groszka z RDA, nocujemy w „bazie wysuniętej” w Będkowicach i pierwszego listopada, gnani sprężem zrywamy się skoro świt i lecimy na Palenicę. Pogoda po drodze piękna, świt nad potężnym masywem Beskidu Myślenickiego dobrze rokuje… tymczasem gdy już wędrujemy objuczeni asfaltem Balzera pogoda się chrzani i nad Morskie Oko docieramy w mżawce. A potem to już się całkiem rozpadało.
Rzuconą rękawicę podnosimy i cały bity dzień grzejemy ławy w schronisku. Grunt że mamy karty a Groszek wziął pół plecaka żarcia 🙂 Piątek – budzik na 7 – chmury. O 9 druga próba, tym razem lampa. Cholera by wzięła taką pogodę, pewnie i tak się skiepści koło południa… ale co robić, człowiek nie liść, musi iść. Nad Czarnym Stawem palimy świeczkę dla Krzyśka, odbijamy w prawo w stronę Kazalnicy. Gdy dochodzimy do Bańdziocha, śniegu przybywa, wszystko zalane lodem. Ładnie 🙂
Jako że mamy ze sobą nowicjuszkę zimową, psycha nie puszcza za wysoko i zawracamy w dół. A śnieg fajny, raki trzymają. I dobrze, robimy tour de moko i gdy docieramy do schroniska zaczyna lać. Wracamy do kart, ciężkie to życie w górach 🙂 W sobotę ma być lepsza pogoda. A jakże, prognoza się sprawdza, ino wieje sakramencko chwilami. Tym razem wrzucamy szpej do plecaków i dreptamy pod Mnicha.
Przy Mnichowych Stawkach wypada założyć raki. Podejście jak zwykle „gdzie bądź”. Plecy wyglądają cokolwiek inaczej niż w letnich warunkach, w sumie to nie do końca wiem gdzie jesteśmy – tak mniej więcej, ale wszystko przysypane to i znajomych kamieni nie poznaję. Grunt, że dalej bez liny iść nie mam ochoty, trza się związać i przyasekurować na sztywno. Wychodzi w sumie na to, że idziemy słusznie, fakt że w takich warunkach tutaj jest więcej zabawy – i o to chodzi 🙂
Stan (łańcuch) nad Zacięciem Mogilnickiego i wbijam się dalej – na płyty. Myślę sobie, teraz to już pikuś. Więc staję pod prożkiem, próbuję na środku (słabo), no to z prawej. Zapchałem się, ledwo tu wgiełgałem z czekanem turystycznym, a dalej ni hu hu 🙂 Jakimś cudem złażę bez dupotłuczni, wracam na środek, kręcę się, kombinuję. W końcu azerując z kama wczołguję się na zapaćkaną śniegiem płytę – byle do haczora! Tutaj fajnie, bo śnieg trzyma, za haczorem jeszcze jedna kostka i koniec śniegu. Myślę sobie, zrobić to by się dało, ale jeszcze Groszek i Całka muszą przejść. A tu trawers jak w mordę szczelił, lajtu nie będzie. Nie ma co, fajnie było ale zjeżdżam.
Jeszcze po drodze jebłem z metr, bo się lina odhaczyła akurat w czasie opuszczania. Dobrze, że na płycie. Zakładamy zjazdy i spadamy na dół Orłowskim, wygodnie.
Potem już tylko bieg na dół, przepak w schronisku i na Palenicę. Pyszne placki w Bukowinie, a na Zakopiance jakimś cudem bez korków. No i cała niedziela na byczenie się w domu 🙂