Lepiej późno niż wcale. W drugiej połowie stycznia udało się rozpocząć zimowy sezon wspinaczkowy, obskakując w jeden weekend klasykę kursową na Hali i drytoolowy rejon na Podhalu.
Mimo średnich prognoz, sobota zaskakuje nas piękną pogodą. Drogę z Brzezin cierpliwie znosimy pod wyładowanymi plecakami. Po niespiesznym śniadaniu, o 10 opuszczamy schronisko. Szczęśliwie ktoś już się wpisał na Potoczka, perspektywa torowania pod ścianę odpada. I rzeczywiście, z Czarnego Stawu widać dwie postaci pod „skrótem” z lewej strony, od żlebu Zaruskiego. I tak chwały to przejście nie przyniesie, więc idziemy na łatwiznę i po śladach też przymierzamy się do obejścia pierwszych wyciągów idących samą ostrogą Czuby nad Karbem.
Spieszyć się nie trzeba, i tak musimy poczekać chwilę. Na spokojnie szpeję się, herbatka i wbijam na prowadzenie pierwszego wyciągu. Wieści z frontu nie były przesadzone, śniegu tona i to za cholerę nie związanego. Jedna wielka kopanina. Pasaże skalne trochę mi podnoszą ciśnienie, nowe raki mam praktycznie pierwszy raz w terenie i dopiero zaczynam je czuć. Asekuracja niestety nie zapewnia komfortu psychicznego, nic to – jest fajnie. Grunt, to poruszać się trochę.
Pierwszy stan taki jak i cała reszta przelotów – padaka. Wisimy na kosówce. Zbieram szpej i prowadzę dalej. Trawers, śnieg, kosówka, zachodzik, stary hak i lekkie spięcie pośladów w zacięciu tuż przed stanowiskiem, na charakterystycznym koniu z pętlami. Dalej już tarcie liny na załamaniach nie puściło. Wyciąg idzie paskudnym zygzakiem, lepiej było skrócić…
Według Madmuna to już ostatni wyciąg przed nami. Na topo co prawda wypadło więcej, ot takie efekty ciśnięcia do oporu. Przynajmniej szybciej poszło. Na początku trzeciego wyciągu trochę trójkowego drapania po skale, później lekkie zejście, trawers i czujna płyta. Madmunowi tam trochę schodzi, na drugiego dla mnie – świetna zabawa. Patrzę na asekurację i bardzo cieszę się, że nie musiałem prowadzić. Tymczasem wymarznięte na stanowisku łapy (bo nie chciało się rękawiczek zmieniać…) dają o sobie znać, do tego jeszcze wieje w pysk śniegiem, jak na złość. Do stanu dochodzę bez czucia w palcach, rozbijanie szybko pomaga i boli. Wrzucamy szpej i liny do worów i bez asekuracji wyłazimy na szlak z Kościelca.
W sam raz na zachód słońca. Fajnie, myślę sobie, już tylko łagodnie pojezierzem w dół, godzinka i pijemy piwko w Murowańcu. A tu niespodzianka – kijki zamarzły. Oba. Tłuczemy się więc jak pochód kalek, wpadając co kilkanaście kroków po kolana w śnieg. Noc piękna. Zejście koszmarne. 2 godziny i dziesięć przystanków później radośnie witamy drzwi schroniska – źródło schabowego i piwa. Uff, trzeba popracować nad formą.
Pobieżna analiza sytuacji strategicznej pozwoliła wysnuć jasny wniosek, iż na Środkowe Żeberko to iść już nie chcemy. Stanęło na wędce na lodach nad Zmarzłym, bo i Kliś podobno nie zachęcał do działania. Zbiegiem okoliczności, gdy wychodziliśmy ze schroniska z bambetlami pojawiła się opcja zjazdu do Brzezin samochodem, „a każdy plan można zmienić”, jak śpiewał Czesław Mozil…
W efekcie lądujemy w kamieniołomie Wdżar, aby podleczyć nadwątloną psychę w komfortowo obitym sektorze drytoolowym. Wspinanie jest super, topo co prawda mamy śladowe, ale udaje się zlokalizować i poprowadzić OS IV+ oraz III+. Czwórkę jeszcze powtarzam na wędkę i to już jest kompletny relaks i plaża. Co za różnica po wczorajszej trzęsiawie! A ponoć w Tatrach Halny zacząć duć. Zgodnie podsumowujemy ten wybór jako całkiem trafny. Za to w drodze powrotnej, zamiast polecieć na Krościenko, liczmy na luźną zakopiankę, a tam już na ślimaku w Nowym Targu wszystko stoi.
Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/116120167159802304529/PotoczekWdzar