Świetny pomysł! Nie dość, że przygarbieni pod trzydziestokilowymi worami, to na dodatek autobusem. Stoimy w korku na Zakopiance, w drodze do Moka. Jeden plecak z żarciem, drugi ze szpejem – jak na miesiąc łojenia. Taki czterodniowy urlop posylwestrowy…
Podejście z Palenicy zajmuje trzy godziny z hakiem. W sumie dobrze, że wziąłem trampki na asfalt. Przynajmniej dopóki nie ma lodu… Instalujemy się w starym schronisku, szybki rzut oka do Książki i budzik na 6.00.
W sobotę rozgrzewkowo idziemy na Bulę. Sucho, skała odkryta, na pierwszy wyciąg W Samo Południe można założyć raki. Wiążemy się pod piątkową ścianką, dziaby do uprzęży a rękawiczki pod kubraczek. Z boku wydaje się trywialnie, jednak trochę mnie wymięło – aż w zaciątku dupnąłem. Nie dużo, ze trzy metry, na starym haku. Z prawej płytka, z lewej są stopnie ok, podciągam się na lewej dziabie zabitej w ziemi i fruuu… wyleciała! Odbiłem się, zawisłem nad półeczką, ale taśma poleciała na dół. Fajna, dyneemka. Zjechałem z tego haka, poszedł do góry Madmun – pięknie! Drugi wyciąg trudności, wszystko się sypie jak złe, znów mnie wymięło. Takie to wspinanie po błocie 🙂
Nad trudnościami teren dwójkowy, zapinam się do kosówki (całe 20 metrów od szlaku…), Madmun robi jeszcze ze 40 metrów łatwego terenu i potem już fajny prożek – ze trzy metry, ale lekko się wywiesza, dobre plejsmenty, powiedzmy że warto podejść 🙂 I zaraz koniec na Buli, stan z kosówki, do domu…
Na zejściu spotykamy kolegów, którzy wyszli z Maszynki do Mięsa. Ponoć fajnie – to co, może jutro? Czemu nie, w końcu rzadka okazja żeby w miarę bezpiecznie zwiedzić ten żleb. W nocy dociera Pablo, cóż robić: pobudka o 6 i całą piątką, razem z Groszkiem i Uysym dreptamy pod ujście żlebu.
Tutaj coś pięknego! Łatwe prożki lodowe, zbetonowany śnieg, z boku ściany. Lecimy do góry nie związani na ile pary wystarcza. Po prawej widać wreszcie ślady, tędy wyszli ze żlebu. Chcemy iść dalej, tym bardziej że przed nami wreszcie fajny lód, taki że wypadało by się związać. Idę pierwszy, tradycyjnie – znów mnie wymięło 🙂 Lód jest super, plastyczny, ale za dużo go nie ma. Śruba wchodzi na 10 centymetrów, później pusto. Pierwszy lód w tym sezonie, z paniką patrzę na ostrza zabite na kilkanaście milimetrów i rozpękaną skorupę dookoła. Latać nie ma z czego i nie ma na czym… Rura do góry i: uff, połogo, można złapać oddech. Teraz tylko stan i ściągnąć Madmuna. Liny brakuje, ale podchodzi i przewlekam taśmę dookoła lodowej kolumienki. Później Uysy po niej przejdzie i jednym uderzeniem raka pokruszy.
Do stanu dochodzą tymczasem Groszek & towarzysze, ja się wcześniej przeniosłem na haki wbite pod ścianką po prawej. Wypycham Madmuna na prowadzenie, igieł oczywiście nie wzięliśmy, a nad nami same trawy 🙂 Po dłuższej debacie właśnie w te trawy decydujemy się kierować, licząc że trawersując potem w lewo wydostaniemy się do Bańdziocha. Już widać, że wyszliśmy zbyt wysoko by podejść prosto pod cyrk lodowy, ale ten lód który zrobiliśmy w sumie też był fajny – a o to chodzi. No cóż, Madmun walczy w trawkach, bez igieł też da się z nich asekurować 😉 Ja obrywam śniegiem i lodem który leci spod jego nóg, reszta czeka. Prowadzenie nie wygląda przyjemnie, chłopaków wyciągamy koszmarnym tramwajem… Ale wcześniej dochodzę do Madmuna, nie przepinając się biorę parę drobiazgów i prowadzę dalej – trawers z obniżeniem w lewo i po świetnych trawkach na śniegi. Rozglądam się za stanowiskiem, wreszcie coś jest. Świetny grivelowski top i drugi hak – najf. Wpinam przyrząd, chcę Madmuna wyciągać, a ten najf ziuuu… No dobrze, trochę niżej, będzie inaczej pracował, krzyczę do Mada żeby nie obciążał i wybieram. W sumie to by było na tyle: chłopaki przeszli od razu w łatwy teren, myśmy dołączyli z resztą szpeju i na dół. W niedzielę miało padać i wiać – ogólny mordor – więc zapadła decyzja o wypiciu zapasów i ewakuacji dnia następnego. Piękną pogodę w poniedziałek oglądaliśmy już z Krakowa 🙁