Awtowokzal w Szehyni
Jadąc 1,5h po dziurach jakich moje oczy na drodze wcześniej nie widziały (a dupa nie czuła) dotarliśmy do Sambora. Tam krótki spacer całkiem sympatycznymi uliczkami, rzut oka na rynek i poszukiwanie dworca.
[semow] Marszrutki z Szehyni docierają na plac położony ok. 15 minut piechotą od dworca kolejowego. Koszt przejazdu: 10 UAH/os. Rozkład jazdy marszrutek z Szehyni. Po drodze możemy zwiedzić w/w rynek, przypominający o dawnej urodzie miasta. Tak o nim pisał Orłowicz:
“Ogromny rynek zdobi na środku ratusz z 38 m. wys. wieżą; na fasadzie południowej obraz Niepokalanego Poczęcia M.B. Ratusz zbudowano 1668, odrestaurowano 1844”.
Nos mi podpowiada, by zostawić ewentualne zwiedzanie na później i sprawdzić połączenia od razu.
W dalszą podróż chcieliśmy ruszyć pociągiem. Szczęście nam sprzyjało, bo jak już dotarliśmy, to pociąg za chwilę miał jechać (następny za kilka godzin). Kolejne 2,5h podróży w większości przespałam. Głowa sama w dół leciała, ale w chwilach przebudzenia całkiem sympatyczne widoki za oknem były. W końcu góry! Dotarliśmy do Sianek. Tam po chwili przesiadka na kolejny – ostatni już – pociąg.
Jak wiemy, poruszanie się pociągiem po Ukrainie jest zarówno tanie jak i przyjemne. Trasę Sambor – Sianki – Użok pokonujemy składem podmiejskim, z drewnianymi ławkami bez przedziałów. Ceny są przystępne: Sambor – Sianki 11 UAH/os, Sianki – Użok 4,5 UAH/os. Kursy łapiemy bez długiego oczekiwania, podróż przebiega bardzo sprawnie. Z Sambora startujemy o 13.15. Za Siankami pokonujemy przełęcz Użocką:
“Użok (185 km, 859 m. n. m.) Przystanek leży na samej przełęczy Użockiej, na granicy węgiersko-galicyjskiej. Jadący do Użoku nie powinni się dać zmylić fałszywej nazwie stacyi i wysiadać już tutaj, miasteczko Użok leży bowiem znacznie niżej w dolinie, w odległości 8 km., a znajduje się w niem przystanek kolejowy Tűzhegy. Za przystankiem na przełęczy zaczyna się partya, która jest bezsprzecznie najpiękniejszą linią kolejową północnych Karpat. Teren opada tu stromo w dół, więc linia kolejowa schodzi w dolinę Ungu licznymi serpentynami, przechodząc w kilku tunelach i zgrabnych i wysokich wiaduktach z jednego zbocza góry (Kińczyka Bukowskiego 1251 m.) na drugą w ten sposób, że tą samą okolicę widzi się raz z tej, drugi raz z przeciwnej strony wagonu, a pojedyncze partie linii leżą jedne pod drugimi. W dole widać ciągle Użok i Wołosiankę. Po drodze na zboczu góry mija się przystanek Czorbadomb, znacznie niżej Tűzhegy, właściwy przystanek dla miasteczka Użok. W lecie znajduje się tu niewielki zakład wodoleczniczy z restauracyą i koncertuje orkiestra cygańska. Za przystankiem przekracza kolej na bardzo wysokim wiadukcie Ung, poczem zakreśla łuk, przerwany tunelem na jego lewym brzegu.”
Trzeba przyznać, że określenie autora, jakoby Użok był miasteczkiem, na dzień dzisiejszy stanowi lekkie nadużycie. Pociąg opuszczamy na drugim przystanku za przełęczą, tuż nad Wołosianką.
I oto jest. Po 12h podróży stacja nasza końcowa – Użok.
Zeszliśmy do wsi i tam zatrzymując się by ogarnąć mapę, zostaliśmy zagadani przez sympatycznego pana, który bardzo chciał nam pomóc. Trochę coś poopowiadał z czego ja niewiele rozumiałam, ale Michał rozumiał wszystko, więc się dogadali. Wskazywał nam jakąś drogę na skróty, ale co to za wycieczka! Poszliśmy swoją drogą. We wsi pusto, po drodze mijamy konie i sklep, więc kolejne piwo, do tego flaszka i 0,5 wody mineralnej Krótka przerwa na kabanosa, browara i w drogę. Wg. przewodnika na najbliższym zakręcie o 180’ powinniśmy iść w prawo. Okazało się, że wzdłuż naszej ścieżki jest zaznaczony szlak. Zatem za żółtymi znakami poszliśmy w górę.
Precyzyjnie rzecz ujmując, przewodnik używa zgrabnego sformułowania: 300 m przed pierwszym zakrętem 180’ skręcić w lewo. Na szczęście poza książeczką Bezdroży pt. “Ukraina Zachodnia” mieliśmy dodatkowe wskazówki, otóż oczom naszym ukazały się śliczne, świeżo malowane żółte znaki. Zaskoczyło mnie to pozytywnie, szlak prowadzi jak za rękę. Więcej na temat znakowania szlaków w Użockim Parku Narodowym: LINK. Po ok. godzinie marszu lenistwo dopada nas definitywnie, rozbijamy namiot na jednej z polan Jasów, z pięknym widokiem na dolinę rzeki Uż.
Widoki niesamowite. Wszędzie kolorowo, mnóstwo kwitnących kwiatków i drzew i ciągle słońce! Minęliśmy kilka polanek, na których aż żal było nie przysiąść. W końcu jednej ulegliśmy i się rozbiliśmy. No dobra – Michał nas rozbił, ja w tym czasie zbierałam drewno.
Ognisko, kolacja (gorący kubek do syta!), piwo i przepiękny zachód słońca. Pierwszy dzień dobiegł końca.
Odespawszy podróż, wstajemy pełni sił i energii na dalszą drogę. Pogoda z rana piękna, lekkie cumulusy, dużo słońca. Żółty szlak prowadzi nas dalej za rękę na Kruhłę, tutaj przeskakujemy na czerwony – grzbietowy. Ruszamy w kierunku połonin, przez Kińczyk Hnulski na Drohobycki Kamień. A chmury gęstnieją.
Po jakichś 11h snu powitało nas… słońce! Śniadanie, pakowanie i w drogę. Dalej żółtym szlakiem. Wokół nas chmury, z każdej strony widać deszcz, a ja w sandałach w pełnym słońcu i w pełni zadowolona idę ciesząc się wiosną i coraz ciekawszymi widokami. Chmur coraz więcej. Wszędzie. Będzie padać? Oj będzie… Ale póki co krótka przerwa na kabanosa i zdjęcia – te najładniejsze z całego wyjazdu (jak dla mnie ).
Na podejściu pod Drohobycki Kamień
Teraz w poszukiwaniu wody. No i była woda. Z nieba niestety w pierwszej kolejności. Grad też był. Coś w tym roku mam szczęście do gradu… Opady były przelotne, ale towarzyszyły nam do końca dzisiejszej drogi (czyli przez jakieś 2-3h).
W międzyczasie znaleźliśmy wodę. Mapa wytrawnego turysty nie kłamała – tam gdzie być miała, tam była.
Enigmatyczne przewidywania prognozy pogody ziściły się w postaci wysokiego pułapu chmur i przelotnych, intensywnych opadów. Efekt – niesamowite światło i w miarę komfortowy marsz w membranach. Tym razem trafnie, spakowaliśmy spodnie przeciwdeszczowe. Zgodnie z mapą (Wyd. Ruthenus, 2007), szukaliśmy źródełek w okolicach Starostyny. Mimo tego, że ostatni okres był raczej suchy, udało się znaleźć trochę wody. Wokół ciągle krążyły ciężkie chmury burzowe, co robiło niesamowite wrażenie.
Uciekając przed burzą
Przerwa pod wychodniami
Iluminacja pod Ostrą Horą
Pod Wielkim Wierchem
Jeszcze trochę idziemy. Spojrzenie w tył – pięknie widać trasę, jaką dziś zrobiliśmy. No i znowu jest słońce! I robi się ciepło mimo, że jest już 18 albo i później. Czas na nocleg. Zatrzymaliśmy się w pobliskim schronisku. Nieco zarośniętym schronisku. Wokół nas masa kwiatków, co mi się bardzo podobało. Tyle kaczeńców co tam, to przez całe życie nie widziałam! Dziś ogniska nie robimy, noc zapowiada się chłodniejsza. Obiadokolacja (tak tak, kubek do syta), kawa i spać. Jutro w końcu atak szczytowy, więc musimy wypocząć.
Schodzimy z grzbietu w poszukiwaniu oznaczonych na mapie ruin schroniska pod Ostrym Wierchem. Schronisko to powstało w roku 1935, staraniem Przemyskiego Towarzystwa Narciarzy. Rozebrane zostało w czasie II Wojny Światowej, w 1940 r. Obecnie są to właściwie ruiny fundamentów zarośnięte krzakami i mocno zaśmiecone. Wrażenie robią reszty kolumn ganku. Tuż obok ruin jest jednak sporo równego, niezarośniętego kępami trawy miejsca na rozbicie namiotu. Są też ślady ognisk i sporo śmieci. Ok. 100 m od ruin wygodne, wydajne źródło.
Sztab wycieczki pracuje intensywnie
Z Wielkim Wierchem w tle
Porcja obiadowa
Czekając na śniadanie
Poranek znowu przepiękny. No i można się choć trochę umyć, bo niedaleko naszego schroniska strumyk płynął sobie z wolna Kilka fotek kwiatków, śniadanie, kawa i w drogę. Na Pikuja jakieś 2,5h. Scenariusz z poprzedniego dnia się powtarza – wszędzie chmury i deszcz a nad nami pięknie.
Zaobrączkowany wściekły gołąb pod Pikujem
Słit focia
Chmury burzowe, spod Pikuja
Tuż pod szczytem spotykamy sporą grupę ludzi a na górze okazuje się, że to sami Polacy.
Trochę posiedzieliśmy ale chmury zbliżały się do nas wielkimi krokami, więc trzeba było się ewakuować. Żal schodzić, ale mam nadzieję, że wrócimy tam jeszcze!
W dół mieliśmy mieć 1,5h. Dorwała nas ulewa. Padało krótko, ale intensywnie. Szlak niby nadal nas prowadził, ale zaszliśmy chyba nieco za daleko. Mimo, że znakowany był dość zarośnięty – tłumy to tam raczej nie chodzą. Na szczęście GPS nie pozwolił nam zginąć i z lekkim poślizgiem dotarliśmy na dół.
Ze szczytu Pikuja prowadzi znów szlak żółty, schodzimy najpierw stromo, potem łagodniej w stronę Wielkiego Menczuła. Po drodze mijamy łąkę, gdzie stało dawne schronisko pod Pikujem. Wg. przewodnika Bezdroży powinniśmy jeszcze przed Menczułem odbić w prawo prosto do wsi, jednak w okolicy przełęczy nie widzimy wygodnej ścieżki. Idziemy dalej szlakiem, w pewnym momencie decydujemy się schodzić na skróty holwegiem. Żółty szlak okrąża dalej grzbietem, schodząc między pastwiskami do wsi.
Biłasowica wita nas masą pasących się krów i taką samą ilością właścicieli. Pełna sielanka I my na chwilę przysiadamy. Dla mnie to był chyba najbardziej wyczerpujący dzień mimo, że nie szliśmy wcale tak długo. Michała zaatakowała dżdżownica (której pozbył się przerzucając ją na mnie!) więc po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej do wsi (bo kto wie co by nas napadło za chwilę)
Około godziny 18 docieramy do Biłasowicy. Szybko odnajdujemy Turbazę, meldujemy się (nocleg w pokoju 2-os. z łazienką 70 UAH/os.) i czym prędzej ruszamy do sklepu – niestety na wyżywienie w noclegowni liczyć nie można. W sklepie ukraińska cywilizacja wita nas jak zwykle znakomitym piwem
Poniedziałek wita nas załamaniem pogody, pada i jest zimno. Wyspani i umyci ruszamy w kierunku drogi Mukaczewo – Lwów, w celu złapania Marszrutki. A potem – na Lwów!
[całka] Kolejny dzień rozpoczynamy od kawy na zgniłych jajach (jakże aromatyczna woda była w kranie!) i pomarańczy- witaminowe śniadanko, jako alternatywa dla owsianki instant było niezłym pomysłem. Za oknem deszcz. Łapiemy autobus do Lwowa. Oby przestało podać, bo jak nie, to mamy wracać do Krakowa a ja jeszcze wracać nie chcę. Po drodze się zatrzymaliśmy gdzieś i zjedliśmy całkiem niezłą bułę (Michał pewnie zna jakąś mądrą nazwę na to coś). W międzyczasie miałam sobie poczytać w przewodniku coś o Lwowie, ale szczerze powiedziawszy niewiele z tego zapamiętałam. Po 3h dojechaliśmy do celu, no i pogoda się ładna zrobiła! Na dworcu zaczepia nas gość proponując nocleg, ale poszukamy czegoś w centrum.
[semow] Wychodzimy na piękną szosę na Lwów. Przystanek jest tylko w stronę Mukaczewa, zasięgamy więc języka u miejscowych gdzie należy wyczekiwać na autobus w drugą stronę i stoimy w deszczu ok. 45 minut. Zimno, nieprzyjemnie. W końcu nadjeżdża wyczekiwana marszrutka, są miejsca siedzące. Bilety bardzo drogie – 45 UAH/os., ale też kawał drogi mamy. A za oknem całkiem sympatyczne widoki, mimo deszczu. Mijamy Skole i Stryj, tuż przed Lwowem zaczyna się przejaśniać i na miejscu już możemy zdjąć membrany oraz pokrowce z plecaków. Taksówkarz na dworcu proponuje miejsca w mieszkaniu “całkiem blisko” za 200 UAH, dziękujemy więc i ruszamy do centrum na poszukiwania.
Wsiadamy w tramwaj w stronę miasta. Żeby u nas bilety były tak tanie, to pewnie wszyscy by je kasowali Na miejscu okazuje się, że poszukiwania noclegu nie będą takie łatwe – na majówkę zjechało się dużo turystów. W końcu udajemy się do hotelu Lviv. Tam miejsc nie brakuje. Wg mnie warunki gorsze niż w Turbazie, ale w końcu mamy tu tylko spać.
W centrum odwiedzamy Dom Polski na rynku, niestety całujemy klamkę. Podobnie poszukiwania w hostelach i pytania o kwatery spalają na panewce. Próbujemy więc w molochu położonym nieopodal Prospektu Swobody – Hotelu Lviv. Dla mnie to jest atrakcja sama w sobie, jako że hotel stanowi swego rodzaju zabytek minionej epoki. Okazujemy paszporty, dostajemy “wizytne kwitki” i klucz do pokoju. Komnata 2-os. bez wygód – 200 UAH. 4-osobowe wychodzą już lepiej – 330 UAH.
Bierzemy aparaty i wychodzimy.
Tuż obok hotelu mijamy operę. Robi wrażenie, szczególnie na tle chmur, które się właśnie nad nią zebrały. Dalej poszliśmy na Uniwersytet, gdzie nawet zostaliśmy wpuszczeni do środka. Gdyby moja uczelnia tak wyglądała… Mnie to się jednak najbardziej podobało lustro po sufit w jednej a sal (senackiej?) do której weszliśmy.
Nie pamiętam, czy w czasie mojej ostatniej bytności we Lwowie (2 lata temu) aż tyle zabytków miało odnowione fasade – w każdym razie teraz to robi wrażenie, jak na Ukrainę. Okolice Prospektu Swobody, ale i dalsze ulice Starego Miasta wyglądają naprawdę fajnie. Lecimy głodni w kierunku Puzatej Chaty, ale tam kolejka gości dosłownie wychodzi na ulicę. Obok mamy Uniwersytet Lwowski im. Iwana Franki, więc zaglądamy do środka. Przy wejściu zagadujemy stróża, od słowa do słowa mówi żeby podejść do faceta pod salą audytoryjną, to może nas wpuści. No i udało się. Wnętrze jest naprawdę super.
Czas coś zjeść. Michał naopowiadał o jakiejś fajnej knajpie, która musiała być bardzo fajna, bo tłumy ludzi w kolejce przed (!) wejściem odstraszyły nas skutecznie. Ostatecznie skończyliśmy na pierogach i regionalnych zupach. I dalej w stronę rynku. Bardzo chciałam wejść na wieżę Ratusza, więc pokonując 306 (wg tabliczek) schodków znaleźliśmy się na szczycie. Panorama rozciągająca się z góry fenomenalna!
Zamiast Puzatej Chaty, znaleźliśmy coś innego z regionalnym jedzeniem – całka koniecznie chciała spróbować tutejszej kuchni w knajpie przywitała nas grupka kompletnie nawalonych Polaków (a jest godzina 14).. No cóż, Kraków ma Anglików, Lwów… Pierogi za to całkiem niezłe. Wejście na wieżę ratuszową dla mnie również stanowiło niezłą atrakcję, jako że jeszcze jej nie odwiedzałem – ciężkie chmury i przebłyski słońca potęgowały wrażenie. Ludzi za to mnóstwo, bo tutaj też mają święto i również ukraińskie wycieczki szturmują wszelkie atrakcje
Festiwal jazzowy widziany z wieży ratuszowej
Po zejściu na dół czas na deser. Ja: kawa + lody, Michał: kawa + wódka
Wchodząc po drodze do Katedry Ormiańskiej i jeszcze jednego kościoła (na rynku, polskiego) wróciliśmy do hotelu ubrać się nieco cieplej.
Piwo, koncert na dziedzińcu Ratusza, pizza (bardzo dobra pizza) i do spania. Jutro wracamy.
i powrót do hotelu przez Prospekt Swobody
Poranek wita nas słońcem. Na śniadanie cziburka (to jedyne mądre słowo jakie chyba udało mi się zapamiętać ) i piwo.
Kolejne piwo (tym razem na rynku) kończy się dla nas upomnieniem policji i lądowaniem w śmietniku!
Ja wchodzę jeszcze do kaplicy Boimów (robi wrażenie!) no i trzeba nam wracać. Mijamy po drodze targowisko, na którym bardzo chcę kupić koszulkę (co ostatecznie kończy się zakupem torby ).
Ukraina się zmienia. Jak nas poinformowali policjanci, nowy zakon zakazuje spożywania alkoholu w miejscach publicznych Do tego, jak się później dowiedzieliśmy, po 22.00 sklepy nie mogą sprzedawać alkoholu.
Wymeldowani z hotelu uderzamy w stronę dworca. Marszrutka do granicy była tak napchana, że postanowiliśmy pojechać do Mościsk i stamtąd dalej do granicy. Podróż do tej pory przebiega bez problemów. Na granicy wydajemy ostatnie pieniądze na suchariki i piwo. Wracamy. Na ukraińskiej granicy problemów nie ma, za to Polska wita nas gigantyczną kolejką (bo ja wiem ile tam mogło być ludzi? 200, 300…). Staliśmy 2,5h i pomijając fakt awanturującego się, pijanego Tomaszka, gościa o kulach przepchniętego w tłumie w czasie próby wejścia wejściem dla inwalidów obyło się bez ekscesów. W Medyce zostajemy ‘złapani’ przez przypadkowych ludzi, którzy podwożą nas do Przemyśla. W nocy docieramy do Krakowa i tak kończy się nasza ukraińsko – bieszczadzka przygoda.
Marszrutka do Szehini była faktycznie zapchana w sposób skandaliczny, wszyscy widać uparli się jechać bezpośrednio do granicy… Nie zastanawiając się długo, wsiedliśmy do pustego autobusu do Mościsk i dosyć sprawnie, z przesiadką tamże, dotarliśmy do przejścia granicznego. Z nadzieją na wcześniejszy pociąg z Przemyśla przechodzimy ukraińską kontrolę, a przy polskiej miny nam rzedną – tłum straszny. Ponoć trzepią wszystkim. Stoimy cierpliwie godzinę, dwie. Pewną rozrywkę stanowią cyrki wyprawiane przez co bardziej zniecierpliwionych kolejkowiczów. Po przejściu kontroli, wreszcie jesteśmy wolni. Spod Biedronki po polskiej stronie łapie na stop ukraiński, odstajemy znów swoje w kolejce po bilety na remontowanym dworcu w Przemyślu i w pizzerii przy piwku czekamy na pociąg. Bez dalszych przygód, w Krakowie lądujemy o 1.00. A za parę godzin do pracy… I w ten oto sposób ukraiński ekspres dotarł do mety
Zdjęcia całki:
https://picasaweb.google.com/sylwuch87/UkrainaBieszczadyMaj2011#
i moje:
https://picasaweb.google.com/m.semow/BieszczadyWschodnieLwow#
Tekst pisany kursywą – mój. Reszta autorstwa całki.
Cytaty pochodzą z przewodnika dr. M Orłowicza po Galicji, Lwów 1919 r.