Tragedia wisiała w powietrzu. Groszek balansował na końcach palców, w sztywnych butach, na warstwie lodu. Odrobina nieuwagi, niewielkie zakłócenie balansu ciała groziło upadkiem. Stałem z uysym w bezpiecznym miejscu czekając na rozwój zdarzeń, z silną wiarą że i tym razem sobie poradzi, ma zajebiście silną psychę. I wiśniówkę. Nikt o zdrowych zmysłach nie odważy się na przejście Chochołowskiej bez wiśniówki. Tym razem się udało, lecz co będzie dalej…?
Święta pozwoliły zgromadzić odpowiednią ilość zapasu sadła pod skórą oraz spakować plecak na spokojnie. W efekcie, dysponując sadłem, należało ograniczyć ilość żarcia. Filozofia fast&light w praktyce: dwa liofy, trzy kaszki instant a’la gorący kubek, pół kilo kiełbasy i trzy czekolady. Jetboil, dwa kartusze 220 g, mata zimowa, dwa śpiwory 200 + 400 g puchu, ABC, szpej i ubranie. Dorzucą mi jeszcze część namiotu, ale będzie w okolicach 13 kg. Z takim plecakiem można chodzić.
W czwartek wieczorem docieramy do schroniska w dolinie Chochołowskiej. Sypie śnieg z deszczem, droga kompletnie zalodzona. Prognozy na piątek narzucają prostą strategię: przetrwać ten dzień na grani. Dojść ile się będzie dało, w sobotę ma być lampa. Oby, oby. Po kolejnym piwie, plan nie wygląda źle, zasypiamy więc pełni wiary w jutro. Pobudka przed szóstą, trochę sypie, szybka kawa i w drogę!
Wchodzimy w chmurę jeszcze przed Grzesiem. Nie jest źle, lekko sypie ale wiatru prawie nie ma, to i humory dopisują. Herbatka, puszczam chłopaków przodem i coś już nie gra… Wyłazimy na polanę niezbyt podobną do szlaku na Rakoń, biwakujący tam ludzie zawracają nas – we mgle poleźliśmy na Słowację. Trzy kwadranse w plecy, no trudno. Niestety wiatr się wzmaga, tuż przed Wołowcem mijamy rozbitego Marabuta Khumbu z mieszkańcami w środku, na szczycie już jest mordor. Wiatr w porywach obalający, do tego zacina śniegiem po twarzy, oblepia mi okulary. Wiem, że zejście w stronę Łopaty jest strome, dalej grań lufiasta, nalegam na założenie raków choć w takich warunkach chciało by się zwiewać jak najszybciej w dół.
Stosunkowo krótki odcinek z Wołowca pod Łopatę zabiera nam ze 2 godziny. Jeżeli da się iść wyprostowanym – jest dobrze. Uysy jest najlżejszy, nim rzuca najbardziej. W pewnym momencie ląduje na mnie, gdy skuliłem się na śniegu w przeczekiwaniu silniejszego podmuchu. Chwilami widoczność się poprawia, widać zarysy nawisów i ukształtowanie terenu parę metrów przede mną. Jeśli nie widać, badam kijkami teren.
Najbardziej dokuczliwy jest śnieg zalepiający okulary. Co kilka minut przystaję i wycieram rękawiczką szkła, żeby coś widzieć. Idę pierwszy, prowadził ślepy kulawego… Wreszcie uysy, jako dzierżyciel gps’a, raportuje że jesteśmy pod szczytem Łopaty. Groszek zostaje co chwila z tyłu, nie możemy tracić jako-takiego kontaktu wzrokowego z nim a czekanie paskudnie wychładza. Decyzja o zejściu gdzieś w stronę Jamnickiej i rozbiciu namiotu wydaje się rozsądna. Kolejną godzinę zajmuje nam dotarcie do żlebu spadającego spod Niskiej Przełęczy, musimy zejść sporo w dół żeby znaleźć jako-takie miejsce na namiot.
Tymczasem zgodnie z prognozami ICM równo o 15 pogoda się prostuje. Już w czasie kopania w stoku platformy pod namiot przejaśnia się, słońce zachodzi w iście bajkowej scenerii. Tutaj, na dole, przestało wiać zupełnie.
Nie żałuję jednak decyzji o zejściu z grani, mimo tego że spodziewałem się uspokojenia mordoru. Widać, że tam ciągle duje sakramencko, szczyty widoczne z namiotu dymią aż miło.
Nie jest bardzo zimno, ale sporo czasu schodzi zanim udaje się rozgrzać. Pierwsza rzecz – jedzenie, liof smakuje jak nigdy. Potem picie, picie. Tak na topieniu śniegu i gotowaniu wody schodzą cztery godziny.
Ściany naprzeciwko oświetla księżyc, jasno jak w dzień. W takich okolicznościach przyrody morale skacze zdecydowanie do góry, a perspektywa pięknej soboty staje się nadzwyczaj realna. Można zasnąć ze spokojnym sumieniem.
Budzę się o 5.50, zabieram za gotowanie i rozmrażanie butów. Twarde jak bryły lodu, pakuję między śpiwory i obserwuję świt znad kuchenki. Ogarnianie się we trzech w dwuosobowym namiocie nie idzie zbyt sprawnie, w efekcie startujemy około ósmej. Można teraz łatwo policzyć ile czasu straciliśmy na zejściu z przełęczy: dojście do słowackiego słupka zajmuje godzinę. Potem krok za krokiem na Jarząbczy. Lekko wieje ale pogoda piękna. Widoki rewelacyjne.
Dalej – no cóż, idziemy. W dół, potem lekko w górę na Kończysty. Idzie się świetnie, bardzo sympatyczny odcinek. Później Starorobociański, Siwy Zwornik, Błyszcz. Nic się nie dzieje. Tutaj, podobnie jak w Chochołowskiej, również trzeba mieć zajebiście silną psychę. Góra – dół – góra – dół. Dreptanie z kijkami.
Podejścia robione powoli nie męczą, jednak Groszek zostaje sporo z tyłu, narzeka na potłuczone w wypadku narciarskim żebra. Na Błyszczu już wiemy, że będzie ciężko dojść do Hlińskiej Przełęczy przed zachodem słońca z takim tempem. Cóż, na pizzę na Kasprowy i tak nie zdążymy się załapać, biorąc pod uwagę że trzeba być w niedzielę w miarę wcześnie na dole. Ważne, żeby być te trzy dni na górze. Tymczasem z Błyszcza schodzimy w dosyć solidnym wietrze.
Na Pyszniańskiej Przełęczy znajduje się dosyć duży rów. Śnieg z wierzchu zabetonowany, w środku syf o konsystencji piasku. Za cholerę nie da się ubić. Obkładamy namiot blokami wyciętymi z wierzchniej warstwy, wrzucamy bajzel do środku, znowu rytuał topienia śniegu. Nad nami krwistoczerwony zachód słońca.
W nocy zaczyna wiać zdecydowanie zbyt mocno. Namiot trzyma się solidnie, czuć wdmuchiwany pod tropik pył śnieżny mimo solidnego obłożenia fartuchów bryłami. Mnie hałas wiatru błyskawicznie usypia, śpię jak dziecko. Leżę w środku, więc zbierający się na ścianach śnieg także mi nie przeszkadza, jednak gdy budzę się znów o 5.50, wszystko w namiocie mokre. Jest ciepło, wentylacja pozamykana, do tego wszędobylski pył śnieżny. No nic, śniadanie i próbujemy się w miarę sprawnie pakować.
Ściana Bystrej płonie o poranku. Wiatr nie ustał, wydaje się nawet że przybrał na sile. Ubieramy się ciepło, jednak po wyjściu zza osłony na otwarty teren okazuje się, że jest dużo mocniejszy niż się spodziewaliśmy, uysy ledwo idzie. Teraz ani w jedną, ani w drugą. Od zachodu nieprzyjemna grań na Błyszcz, od wschodu stok Kamienistej i perspektywa marszu aż do Tomanowej. Decydujemy się w tej sytuacji ewakuować w jedynym sensownym kierunku – do Doliny Pysznej.
[youtube http://www.youtube.com/watch?v=mTJmwNSp1hU]
Cóż robić – wizja mandatu wisi nad głową, ale przynajmniej obejrzymy tą słynną, zakazaną Pyszną. Szczęśliwie znalezione ślady przeprowadzają nas przez labirynt kosówki do lasu, potem na solidnie już wydeptaną ścieżkę. Tutaj już ciepło, cicho a w perspektywie kilku kilometrów schronisko na Hali Ornak i piwo.
Eskapiści – pocieszamy się faktem, że na grani solidnie dymi. Drepcząc spokojnie doliną, docieramy koło dziesiątej do schroniska. Tutaj jajeczniczka, piwko, szarlotka. Potem w dół doliny w wiosennym słońcu i wytęskniony obiad w Semaforze na dworcu PKP. Przygoda się kończy.
Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/116120167159802304529/NaGrani