Pobyt w Dolomitach miał być clue wyjazdu, tym „wygrzaniem się w skale” o którym myślałem planując urlop. Kapryśna pogoda zmusiła nas do skrócenia pobytu w Cortinie, ale udało się zasmakować w dolomicie.
Granicę włosko – austriacką przekraczamy w kilka godzin po zejściu z Grossglocknera, z zamiarem przespania się gdzieś w pobliżu Cortiny, po drodze. Znajdujemy fajny parking, z widokiem na Cimy, jednak tabliczka o zakazie parkowania od 20.00 do 6.00 skutecznie nas powstrzymuje. Co prawda na wjeździe do rejonu Cortiny d’Ampezzo stoją tablice informujące o zakazie biwakowania na dziko, jednak przyjmujemy że śpiąc na przydrożnym parkingu pod chmurką i zwijając się rano, nie będziemy nikomu wadzić. Nawiązując do artykułu z wakacyjnego wydania GÓR „nasz namiot wyglądał zupełnie inaczej niż ten na tablicy”. Rano rozpoczynamy poszukiwanie campingu – zostajemy na „Cortinie„. Ostatecznie koszt wychodzi ok. 10 eur/os/dzień. Basen jest, to najważniejsze. Pizzerii nie polecam. Jeżeli ktoś ma namiar na jakąś tanią a dobrą i dużą pizzę w Cortinie – będę wdzięczny za cynk 🙂
Dzień planowo zlatuje na odpoczynku po Grossie, byczeniu się na basenie i napychaniu się włoskimi specjałami – w większości winem. W międzyczasie zwiedzamy centrum Cortiny, sprawdzamy pogodę i wertujemy przewodnik pod kątem planów na następne dni. Na razie ma być w miarę słonecznie, więc na tapetę bierzemy „rozgrzewkowy” rejon Cinque Torri, żeby oswoić się ze skałą i asekuracją.
Pod schronisko Cinque Torri możemy dojechać samochodem. Z Cortiny kierujemy się na przełęcz Falzarego, odbijamy w lewo mijając szlaban – o ile zbierzemy się w miarę wcześnie. Szlaban ów zamykany jest między 9.30 a 16.30, więc wcześniejszy powrót ze wspinu nie wchodzi w grę (o czym przekonaliśmy się, kiblując pod szlabanem trzy godziny). Wracając jednak do pozytywów: pod skały jest bardzo blisko. A nie jest to rejon stricte skałkowy, w naszym rozumieniu. Na pierwszy ogień idzie droga Dibony na Torre Quarta Alta.
Pierwszy i drugi wyciąg, biegnący wspólnie z drogą wiodącą na szczyt Torre Quarta Bassa, jest w pełni obity i oferuje trudności poniżej IV. Trzeci wyciąg (z liną 60 metrów też ostatni) rozpoczyna się trawersem lub zejściem diagonalnym do kominka, po czym podąża ścianą Wyższej Czwartej Turni, gdzie coś już by wypadało od siebie dołożyć, a i czwarty stopień może się pojawić. Na linie 60-metrowej możemy dostać się na dół przy pomocy jednego zjazdu, dysponując 50’ką wykonujemy przesiadkę na drugim stanowisku drogi. Zjazd jest atrakcyjny – prowadzi lufą w kominie. Pod start drogi kilkanaście metrów, nie trzeba zabierać butów na zmianę.
Choć powyższa droga należy do klasyków (sądząc po frekwencji w czasie naszych wizyt), wyślizg nie daje w kość. Sama skała jest pięknie urzeźbiona, dosyć lita, choć wygląda jakby miała się zaraz posypać – to wina mnóstwa pęknięć. Zapewne też liczne piarżyska pod ścianami nasuwają takie skojarzenia. Należy jednak wziąć pod uwagę, że drogi na Cinque Torri są chodzone od kilkudziesięciu lat, a powyższa czwórka w tym roku obchodzi swoją 102 rocznicę! Z jednej strony pokazuje to odporność dolomickiej skały na wyślizganie, z drugiej gwarantuje w pewnym stopniu stabilność chwytów oraz stopni. Tymczasem, idąc za ciosem, namierzamy o pół stopnia trudniejszą propozycję na Torre Barrancio, także autorstwa kol. Dibony.
Pierwszy wyciąg – którego przebieg najwidoczniej traktowany jest dosyć luźno – sprawił mi już lekki problem natury psychicznej. Mianowicie w kluczowych trudnościach, które tutaj prawdopodobnie oscylują w granicach lokalnego IV+, asekuracja nie należy do wybitnie komfortowych. Na starcie odbijam nieco na lewo od wyrysowanego przebiegu, dokładam na jednej żyle małą kostkę i trawersuję w prawo, do starego haka. Potem mamy dwa spity, dobrze osadzone – nad trudnościami. Mimo wszystko, przyznam się że to IV+ mnie nieco wymięło. Obserwowałem później inne zespoły na tym pierwszym wyciągu, ci którzy znali przebieg drogi (zespoły kursowe lub z przewodnikami), pokonywały pierwszy wyciąg korzystając z trzech lub dwóch przelotów, bez osadzania własnej asekuracji. Trudności techniczne rzeczywiście nie są duże, ale psycha robi swoje.
Trzeba przyznać, mamy stąd piękny widok na Tofanę di Rozes, gdzie dziś buszuje Groszek, Uysy i Knurek. Drugi wyciąg prowadzi wzdłuż niewielkiego kominka – przerysy, wokół którego kręcę się szukając wygodnego rozwiązania. Czy to brak formy, czy brak wiary w tarcie skały – choć post factum muszę przyznać rację wycenie widniejącej w przewodniku – nie idzie mi to lekko. Tym niemniej powoli, ale do przodu, osiągam drugie stanowisko i ściągam Całkę do siebie. Kolejne wyciągi już nie sprawiają trudności, dają za to równie dużo radości z ładnych przechwytów i wspinaczki w otwartej ścianie.
Urobku nam wyszło przewodnikowe 5 wyciągów – niektóre bardzo krótkie, ale stanowiska rozmieszczone rozsądnie, ze względu na przełamania liny. Chyba warto trzymać się schematu. Zjazd wykonujemy jeden, na drugą stronę turni. Wracamy do plecaków dookoła Torre Lusy z wyrazem boleści na twarzy, spowodowanym uciskiem butów wspinaczkowych. Tym razem opłacało się zabrać sandały na górę… Drogę polecam, oferuje fajne wspinanie z odrobiną przygody na starcie.
Drugi dzień wspinaczkowy – piątek. Jako że dysponujemy jednym samochodem, a chłopaków trzeba rozwspinać, decydujemy się kolejny dzień spędzić na Cinque Torri. Do tego prognozowane możliwe opady deszczu sugerują rejon z łatwą ewakuacją – pasuje jak ulał. Prognoza niestety również „pasuje” i zaraz po przyjeździe wita nas lekki deszczyk. Decydujemy się przeczekiwać, jak się okazuje dosyć trafnie gdyż skała wysycha błyskawicznie. Chłopaki wbijają się na naszą wczorajszą drogę Dibony na Torre Quarta Alta, a my na Torre Lusy. Całka chce prowadzić, więc wybór padł na łatwą linię Pompanin – Lusy.
No i gdzieś w połowie drugiego wyciągu zaczęło padać. Co było robić, wyciąg trzeba skończyć. Jak doszedłem do Całki, padać przestało. No i dylemat – iść czy nie iść dalej. Ale skała wysycha na moich oczach, więc przejmuję prowadzenie i jeszcze po mokrym ruszam dalej. Do końca drogi padało jeszcze ze dwa – trzy razy, ale w sumie nie przeszkadzało to zbytnio. Trudności niewielkie, asekuracja dobra to i w deszczu miło. Droga kluczy po ścianie, osiągając ostatecznie wielką półkę pod szczytem. Stąd przewodnik nakazuje wykonać trójkowy wyciąg na szczyt, po czym zejść. W rzeczy samej, wyciąg ten wart jest co najwyżej II, zejście również w tych okolicach, asekuracja na sztywno nie jest konieczna. Zjazd bardzo fajny, w zupełnej lufie.
Zeszliśmy w sandałach do plecaków, Groszki kończą swoją drogę. Polecamy im przejść się na to, co robiliśmy przed chwilą, Uysy obejmuje prowadzenie i w ciągle zmiennej pogodzie grzeją do góry. My tym czasem eksplorujemy „sektor sportowy”, czyli obite highballe w okolicy.
Imponującej gładzią płyty nie byłem w stanie zmęczyć nawet na wędkę. W naszym przewodniku tego nie ma – ciekaw jestem wyceny. Dzień wspinaczkowy kończymy w rifugio Cinque Torri popijając piwko i czekając na chłopaków. Choć całkiem dobry czas wykręcili, na Torre Lusy złapała ich solidna zlewa. Dziś nie musimy już czekać na otwarcie szlabanu.
Sobota. Miała być wczesna pobudka, ale w nocy pada, rano pada. Patrzę na Tofany: śnieg. No to powspinane, za to można się wyspać. Czyli robimy dzień restowy, nie ma wyjścia… Jednocześnie następuje kontrola prognoz i wniosek następujący: jutro jeszcze ładnie, a potem deszcz. Rada plemienia analizuje alternatywne scenariusze, ja proponuję Paklenicę. Niestety, na cały rejon alpejski prognozy są słabe, a w Chorwacji 35 stopni. Cóż robić, przynajmniej morze będzie ciepłe. A wspinać się można rano i wieczorem. Jednak ten jeden dzień słońca wypada wykorzystać, wybór pada na łatwo dostępną ścianę Lagazuoi Piccolo – kombinację dróg Cip&Co i Alice.
Zawalona całym dobytkiem pięcioosobowej rodziny, Mazda powoli wdrapuje się na przełęcz Falzarego (2105 m.n.p.m.). Tutaj na dużym parkingu porzucamy grata i podchodzimy pod ścianę – 20 minut. Planowo Groszki mają ruszyć za nami. Pierwszy wyciąg (III/IV) chce prowadzić Całka. W efekcie, po kilkunastu metrach trafia na zapych i muszę dojść do niej oraz przejąć prowadzenie. Teren jest mocno nieewidentny a dodatkowe zamieszenie wprowadzają stare spity z sąsiednich dróg. Na schemacie mamy tylko naszą, ciężko więc zorientować się w położeniu. Przez to, że pierwszy wyciąg skróciliśmy o połowę, drugi prowadzę aż do półki, gdzie zaczyna się trawers.
Na trawersie kolejna zagwozdka – po ok. 10 metrach spotykam stanowisko. Ściągam tu Całkę, analizujemy topo, decyzja zapada że jednak trzymamy się przewodnikowych trzydziestu metrów. Rzeczywiście, tam gdzie należy odnajduję dwa stare haki. W efekcie straciliśmy trochę czasu na niepotrzebne dzielenie trzydziestometrowego wyciągu.
Dalej następują dwie długości liny przyjemnego, czwórkowego wspinania w płytach. Asekuracja jest przyzwoita, trudności IV, IV+. Łącznie z „czarną płytą”, te dwa wyciągi dają największą radość na drodze. Kończymy je w dużej załupie, stąd dość parchaty wyciąg czwórkowy, po czym następuje kolejne miejsce za IV+ – komin, po drodze „stalówki z II Wojny Światowej”. Ot, atrakcja historyczna. Zaraz obok haków stanowiskowych, które pewnie też Dibonę pamiętają…
Kluczowy kominek jest faktycznie dosyć wąski – zgodnie z opisem. Idziemy bez plecaków, ale wystarczy że mam buty przy uprzęży, już przeszkadzają. Pierwsze ruchy są faktycznie nieco trudniejsze, później już tylko giełganie po kominkach. Pokonuję kilka progów i zakładam stan na wygodnej półce.
Ostatni wyciąg – jeden wielki parch. Szkoda gadać, o ile na przedostatnim skała była dość krucha, to tutaj naprawdę wszystko się sypie, z wyjątkiem „czarnego zacięcia”. Z ulgą kończę drogę na ostatnim stanowisku. Podchodzimy kawałek, potem schodzimy szlakiem pod ścianę, gdzie czekają na nas Groszki. Po drodze można obejrzeć ciekawe resztki bunkrów z czasów Pierwszej Wojny Światowej.
Tym samym kończymy wizytę w Dolomitach. Bardzo żal, że tak krótką. Mimo tego, że droga na Lagazuoi okazała się w większości dość krucha, to wspinanie tutaj sprawiło mi sporo przyjemności. Jestem pewien, że w najbliższym czasie pojawię się w Cortinie raz jeszcze.
Z przełęczy Falzarego kierujemy się z powrotem do Cortiny a następnie w stronę Belluno, a dalej do Triestu i przez Rijekę do Starigradu. Ale o tym w następnym odcinku…
Raczej bardzo łatwe drogi. Fajnie gratuluje!