Finale to endurowy raj, legendarna miejscówka Enduro World Series, gdzie sezon trwa cały rok a słońce nigdy nie zachodzi. Morze, plaża, las palmas i tanie wino z EuroSpina – czego chcieć więcej 🙂 Poniżej parę słów o logistyce i co nieco o wrażeniach z jazdy.
Mieszkanie
Do Finale trafiamy 31 grudnia. Wyjazd pierwotnie miał być wspinaczkowy, ale szybki risercz pozwolił skojarzyć okolicę ze wspominanym wyżej ędurowym rajem. Pojawił się więc głupi pomysł tłuczenia 1500 km z rowerami na dachu. Noclegi mieliśmy zaklepane w miejscówce świetnej, choć oddalonej o godzinę jazdy od Finale – Colletta di Castelbianco. Nie jest to co prawda optymalne rozwiązanie dla objeżdżania tras pod Finale, ale mieszkanie w średniowiecznym, kamiennym miasteczku było zdecydowanie warte dojazdów. Za nocleg płaciliśmy 15 eur/os/dzień korzystając z agencji dhome.eu – mogę ją szczerze polecić. W okolicy Colletty jest zatrzęsienie rejonów wspinaczkowych, fajnym rozwiązaniem na dłuższy pobyt może być przeplatanie dni wspinaczkowych rowerowaniem. Mieliśmy tylko 6 dni, z czego jeden lało od rana do wieczora – ścieżki okazały się tak wciągające, że uprzęże cały wyjazd spędziły w torbie 🙂
Inne opcje na nocleg? Np. serwis airbnb.pl. Korzystaliśmy z niego wynajmując dom w Hiszpanii, działa całkiem sprawnie. Wynajmujemy zwykle mieszkania lub domy wyposażone w kuchnie, możemy więc gotować sami. Szybki risercz po miejscówkach B&B dedykowanych rowerzystom pokazuje, że ceny w takich lokalach oscylują w granicach 20 euro. Do dyspozycji mamy wtedy przygotowane miejsce na przechowywanie roweru, wąż do mycia itd. Innym wyjściem, sensownym w cieplejszej (byle nie za bardzo) porze roku może być camping. W rejonie Noli/Varigotti całkiem fajne ceny ma np. Camping San Martino. Zakupy spożywcze – jeśli ma być budżetowo, warto podjechać na większy szoping do Euro Spina. Najbliższy Finale znajduje się w Pietra Ligure. Lokalizację marketów możemy sprawdzić na mapce. Przyzwoite wino 0,75 dostaniemy za ok 1 eur, zaś sympatyczny 5-litrowy baniaczek za 8 (i to jest wersja na bogato, są też piątki za 4 euro!).
Mapy, tracki itd.
Przed wyjazdem warto przejrzeć kilka stron opisujących trasy rowerowe w rejonie Finale. Poza opisami i zdjęciami z tras, możemy pozyskać bardzo cenne tracki gps – jak się okazuje na miejscu, singli i różnych szlaków jest tyle, że można się zgubić. Co prawda zawsze „gdzieś” wyjedziemy, ale z zasady dobrze jest wiedzieć, gdzie się jedzie 🙂
Tracki znajdziemy np. na portalu trails.de (z opisami w języku Goethego), są to głównie trasy zjazdowe. Z kolei na fajnej mapie interaktywnej portalu bikehotelsfinaleligure.it wygodnie przefiltrujemy trasy fr i enduro (dłuższe pętle zakładające podjazdy w siodle). Warto też przejrzeć tracki z EWS 2015 – fragmenty OS’ów, które udało nam się zjechać, były naprawdę fajne.
Dobrym uzupełnieniem tracków będzie mapa turystyczna – możemy ściągnąć całkiem przyzwoitą, darmową mapę z serwisu 4umaps.eu. Mapa zawiera m.in. liczne szlaki rowerowe, piesze i drogi szutrowe. Czasem może nas wywieść w pole, próbując przeprowadzić np. przez kamieniołom. Żeby korzystać z mapy, będziemy jeszcze potrzebować programu do jej obsługi, czyli np. Locusa. Wersja Pro jest nieco wygodniejsza w obsłudze niż ta darmowa.
Jak objeżdżać trasy? W opcji „na bogato” możemy skorzystać z licznych ofert shuttle busów. Są to busiki z przyczepami, przygotowane do przewozu aż do kilkunastu rowerzystów. Usługi takie oferuje np. EZE Freeride. Nie korzystaliśmy z nich, ale jeśli macie spręża na zjazdy, może to mieć sens. Trzecim rozwiązaniem jest kombinowanie z własnym środkiem transportu motorowego – jeżeli mamy nierowerowego kierowcę, jest to kwestia przekupienia go i umówienia w odpowiednim miejscu, jeżeli cała ekipa jeździ, mamy dwa wyjścia: na zmianę robimy za „bociana” i podwozimy resztę lub puszczamy kierowcę stopem do góry i czekamy aż po nas przyjedzie.
Oczywiście domyślną, jedynie słuszną i katolicką opcją zwiedzania szlaków jest podjeżdżanie siłą własnych mięśni. Trasy podjazdowe są łagodne, prowadzą drogami asfaltowymi o niewielkim natężeniu ruchu (co do zasady – bo np. odcinek między Finale a Gorra jest już ruchliwy).
Jazda!
Zaczynamy prosto z trasy – zjeżdżamy z autostrady A10 na namierzony parking: start trasy Finale 24H, rozciągamy kości, wypakowujemy rowery z folii. Po 15 godzinach jazdy samochodem turlamy się trasą słynnego wyścigu z pewnym niezadowoleniem konstatując, że enduro to tutaj mało jest. Interwałowe ścieżki rodem z Lasku Wolskiego, ale otoczenie egzotyczne – styropianowe figurki zwierząt i tabliczki ostrzegające przed grasującymi łucznikami 🙂 Po 4 kilometrach strzela mi hak od przerzutki i w ten sposób przymusowo kończymy wycieczkę na pierwszej, małej pętli. Płuca przewietrzone, krew zaczęła żywiej krążyć – możemy zwijać się na imprezę sylwestrową do Colletty.
Pierwszy stycznia – ciężki poranek, ale pogoda piękna. Ciepło, w cieniu 10 stopni, w słońcu z 15. Na start Rollecoastera docieramy dopiero koło dwunastej. Wygodny parking obok knajpy, do startu ścieżki musimy kawałek podjechać (co widać na profilu wysokościowym trasy), zaczynając drogą po lewej obok domu. Po kilku (nastu) minutach droga zwęża się do ścieżki i zaczyna łagodnie opadać, na niej pojawiają się wyjeżdżone bandy, niewielkie hopki, trochę kamieni i korzeni. Nie wdając się w szczegóły – pierwsza część, doprowadzająca nas do rozjazdu na którym zgodnie z tabliczką „Rollecoaster new” odbijamy w prawo (prosto prowadzi singiel do kościółka Madonna della Guardia), to flow. Nie jest stromo, nie jest trudno, jest fajnie. Końcówka po odbiciu jest bardzo charakterystyczna, wykorzystuje bowiem naturalnie ukształtowane głębokie rynny. Wrażenia… jak na rollecoasterze – stromo w górę, stromo w dół, zawieszenie sapie, mną rzuca, gęba się cieszy. Jak widać na stravie, końcówkę zjechaliśmy trochę inaczej niż wg. trails.de, wylatując na drogę przy samym kościółku.
Po uzupełnieniu kalorii czeka nas krótki podjazd do kościółka Madonna della Guardia. Pod nim znowu urządzamy popas, bo okoliczności krajobrazu są niezaprzeczalnie tego warte. Widok na całe wybrzeże, morze i góry po drodze, za plecami kamienna bryła kościoła. Petarda. W nocy pewnie jest jeszcze lepiej. Na zjazd wybieramy jedną z dłuższych opcji – tą najbardziej na północ wg. trails.de. Podłoże jest już inne, ukształtowanie terenu również. Pojawiają się strome progi, później kamienne rynny a w nich sporo urozmaiceń. Im niżej, tym więcej luźnej nawierzchni. Trzeba już trochę popracować. Zjazd kończy się dość długim rockgardenem, można go objechać dość łatwo ale oferuje również trudniejsze opcje.
Po Rollercoasterze i zjeździe spod Madonny kształtuje mi się obraz tutejszych tras – w sumie dość podobnych do Srebrnej Góry w stopniu ludzkiej ingerencji, ale o niebo bardziej urozmaiconych dzięki naturalnej rzeźbie terenu. Kamienie, korzenie, progi, nieliczne skocznie przy moim poziomie jazdy wymagają trochę walki, ale jednocześnie pozwalają dość płynnie lecieć w dół. Idealo!
Jazdę kończymy w Calice Ligure, gdzie czeka na nas Sylwia. W centrum jest fajny parking – dobre miejsce na porzucenie pojazdu. Sama miejscowość jest niewielka i bardzo klimatyczna.
Na 2 stycznia zapowiadali deszcz i rzeczywiście leje od rana bez przerwy do 14.00. Książka, zakupy, gotowanie, zajęcia świetlicowe. Następnego dnia rano zimno (6 stopni) i piękne słońce – uderzamy do Bazy Nato. Auto zostawiamy na małym parkingu przy drodze odbijającej pod samą bazę. Shuttle dojeżdżają do lądowiska helikopterów, skąd startuje Sentiero H. Po drodze jest zakaz wjazdu, ale okolica jest bezludna, baza opuszczona – nikt tego nie pilnuje. Samą bazę fajnie widać na google maps. Są to w rzeczywistości ruiny starej stacji radiowej armii amerykańskiej – w warunkach, w jakich je zastaliśmy, bardzo malownicze. Wczorajszy deszcz na tej wysokości (1000 m. npm) zamienił się w lód, teraz powoli opadający w operującym słońcu z gałęzi drzew, krzaków czy masztów elektrowni wiatrowych (w tym ostatnim przypadku ze sporym hukiem). Białe wiatraki są dominującym elementem krajobrazu w tej okolicy.
Z Bazy roztacza się rewelacyjna panorama na ciągnący się na północy szerokim łukiem łańcuch Alp. Ogarnięcie tych wszystkich wspaniałości zajmuje nam trochę czasu, jest jednak dość chłodno więc powoli trzeba się zbierać – ruszamy na „turystyczny” Base Nato long run. Początek wiedzie grzbietem, wymaga trochę pedałowania. Podłoże jest niepowtarzalne – jeździmy po pokruszonym lodzie, spadającym ciągle z drzew. Kruszonka jest całkiem fajna, gorzej z zalodzonymi korzeniami i kamieniami, do tego można dostać soplem w nos. Jednym słowem zabawa na całego, dużo driftowania. Im niżej zjeżdżamy, tym więcej błota zamiast kruszonego lodu. Jazda czujna, skoki delikatne, mimo tego błoto leci na wszystkie strony, portki mokre, buty mokre, piękna sprawa. Niżej podłoże już suche i można pogonić bez zmartwień o niespodziewane drifty. „Long run” w pewnym momencie wypada na drogę szutrową, gdzie krzyżuje się z OS5 zeszłorocznego EWS. Oes wygląda zachęcająco, więc zamiast ryzykować jazdę szutrówką na sam dół, ciśniemy na niego. Okazało się to dobrym wyjściem, bo ta końcówka była dużo ciekawsza niż początek przejechany zgodnie z trackiem. Mamy tu m.in. kilka fajnych dropów i końcówkę prowadzącą świetnym wąwozem. Wylatujemy na drodze prowadzącej do Orco Feglino, zjeżdżamy na parking pod autostradą na małe suszenie i drugie śniadanie. Słońce, ciepło – z 18 stopni, bajka.
Podjazd robimy po katolicku, z siodła – wychodzi tego łącznie z 14 kilometrów, początek stromy i jedzie się źle, później jakoś przyjemniej. Na górze, w bazie, jest zimno i mokro, zwijamy się więc czym prędzej na Sentiero H (track idący po lewej, patrząc na mapę zorientowaną na północ). Górny odcinek to znów festiwal błota, później znów sucho i miło. Zjazd dzieli się na trzy części – pierwsza, do zjazdu na asfalt, to typowy lokalny trail czyli kamienie, korzenie, zakręty wąskie i szerokie, bandy, dropiki i małe skocznie. Później mamy odcinek przecinający kilkukrotnie jezdnię, gdzie trochę mniej się dzieje. Ostatni odcinek – od zjazdu z asfaltu, gdzie rozchodzą się dwa traile – trochę więcej kamieni, trochę więcej progów, trochę więcej zabawy. O tyle więcej, że udaje mi się wypuścić powietrze z tylnej opony. Mały wgniot na obręczy + dziura w bieżniku, mleko nie poradziło sobie. Sama końcówka, dętki nie chce mi się wkładać, idę więc prowadząc rower. A szkoda, bo wjazd do Orco jest bardzo sympatyczny – wąski singielek w coraz bardziej zurbanizowanej okolicy, kończący się na czyimś podwórku, za warsztatem… Dętkę udaje się uszczelnić dopiero przy pomocy pompki serwisowej i dolewki mleka, już w Collettcie. W Orco czeka na nas Sylwia nieopodal namierzonego wcześniej parkingu pod autostradą.
Choć w planach mieliśmy eksplorację szlaków wiodących grzbietami nad Collettą, pogoda nam nie sprzyja. Tutaj, w górach, rano termometr pokazuje 5-6 stopni, mocny wiatr + szlaki wiodące kilkaset metrów wyżej wróżą całkiem zimowe wrażenia, a nie po to tu przyjechaliśmy. Cóż robić – jedziemy na lody do Finale. Przy okazji spróbujemy obskoczyć szlaki wiodące z San Bernardino i Caprazoppa. Samo poruszanie się po Finale samochodem jest pewnym wyzwaniem, wczoraj udało nam się wpakować w tak wąskie i kręte uliczki, że pokonanie ich dało zastrzyk adrenaliny większy niż na rowerze. Obeszło się na szczęście na paru niegroźnych szlifach karoserii, ale było blisko. Tym razem parkujemy na pierwszym lepszym parkingu przy wjeździe do miasta. Ściągamy rowery z bagażnika i rozpoczynami kruizing przez Finale. San Bernardino, dzielnica przez którą podjeżdżamy, to osiedle willi położonych na stoku wysoko nad miastem. Zjeżdżamy na szutrówkę wiodącą grzbietem wzniesienia, szukamy odbicia ścieżki: jest. Szybki przepak i dzida w dół. Zjazd jest zdecydowanie bardziej techniczny niż to, co do tej pory jeździliśmy tutaj, wapienne podłoże jest bardzo urozmaicone, niektóre miejsca uczciwie schodzę. Według trails.de jest to „level 5” trudności zjazdu – niech będzie. Koledzy nie mają spręża, żeby poćwiczyć odcinki techniczne, więc i na zdjęcia nie ma czasu. Dopiero na samym końcu, w starym sadzie oliwnym, pozwalamy sobie na odrobinę zabawy.
Zamiast zjeżdżać do miasta główną drogą, wybieramy wariant którym wczoraj podjeżdżaliśmy samochodem. Na drugą stronę rzeki prowadzi nas mostek wyglądający na pewną prowizorkę, ale nadgryzioną zębem czasu. Pniemy się kawałek do góry wąską uliczką po czym odbijamy w zakamarki, którymi prowadzi oznaczony na mapie Sentiero delle Neviere. Przejazdy tego typu ścieżkami przez miasto, choć krótkie, mają swój urok.
W środku starego miasta Finale spotykamy kolegów z Polski – jadą właśnie na Caprazoppę, więc podczepiamy się pod peleton i z wywieszonymi językami w rekordowym dla nas czasie robimy przewyższenie. Po drodze urocze miasteczko Gorra i wreszcie sama Caprazoppa. Koledzy wskazują nam OS z zeszłego roku, który ma być przyjemniejszy niż „dupotłucznia” na tracku z trails.de. Puszczamy ich przodem, pierwszy odcinek do kościółka jest rzeczywiście przyjemny, szybki, płynny, z charakterystycznymi progami. Pod kościółkiem trochę turystów, zatrzymujemy się na szybkie zwiedzanie po czym szukamy dalszej części zjazdu. Jak się później okazało, OS odbijał kilka metrów za zjazdem na szlak „mtb2” z mapy topograficznej – na co zwróciłem uwagę jadąc ten odcinek, bo znając jakość tutejszych ścieżek nie wyobrażałem sobie jakby można było puścić EWS prostą rąbanką w dół :). Szczęśliwie po jakimś czasie OS łączy się ze szlakiem, którym zjeżdżaliśmy i ten odcinek już był świetny. Na koniec czeka nas małe błądzenie po stokach Caprazoppa w poszukiwaniu skrótu do Finale, które doprowadziło nas na brzeg kamieniołomu i zmusiło do wycofu… Trzeba było kręcić asfaltem nad morzem, nie ma wyjścia. Lans-fotki na plaży, potem na lody do starego miasta i do domu.
Ostatniego dnia jazdy do naszego życia wkradło się pewne zamieszanie, które przerodziło się w lekką panikę – Sylwia odmówiła wożenia naszych tyłków samochodem! Trzeba było sobie jakoś radzić, w pierwszej chwili padł pomysł porzucenia auta na środku podjazdu, tak żeby podzielić go na pół – przed i po zjazdem. Jako cel obraliśmy rejon Melogno – Toboga di Canova oraz Isallo Extasy. Na miejscu jednak witają nas dość rześkie temperatury, od 0 do 2 stopni. No nie, w takich warunkach to nie da się podjeżdżać. Zostawiamy więc auto na parkingu w Melogno i ruszamy na Tobogę. Przynajmniej mi się tak wydaje, bo koledzy pojechali na Extasy 🙂 Czekam więc dwadzieścia minut na odbiciu szlaku z Rollercoastera, gdy dojeżdżają ruszamy w dół. Odbicie w tym miejscu jest chyba mnie popularne, sądząc po stanie ścieżki. Po sporym odcinku trawersującym zbocze, szlak wreszcie spada w dół doliny. Zaczyna się tutejszy standard – ciasne zakręty, bandy, progi. Technicznie względnie łatwo, o ile jedziemy w miarę powoli. Szlak mnie nie zachwyca, nie to żeby był mniej atrakcyjny niż pokonane do tej pory – być może po prostu jest tu wszystko to, co gdzie indziej, być może gorszy dzień. Nic to, kończymy na dole we wsi Isallo, zaczynamy mozolne pedałowanie do góry. Po drodze pojawia się pomysł, żeby posłać Groszka stopem po auto i w ten sposób zmarznięci lądujemy z powrotem na górze. Deklaruję się, że mogę chłopaków zgarnąć autem na dole, wysadzam ich obok fortyfikacji na Colle del Melogno i zawijam się z powrotem do Isallo. Korzystając z okazji myję rower w kranie przy końcu szlaków i nerwowo zerkam na zegarek. Co prawda słońce zachodzi tu później niż w Polsce i jeszcze o 17 jest w miarę widno, ale robi się coraz później. Objechanie przeze mnie Isallo Extasy wydaje się coraz mniej realne… Są wreszcie – szybka kalkulacja i Groszek zawozi nas na start Rollercoastera. W planie jest objechanie tej ścieżki do tabliczki „Rollercoaster new”, stamtąd w prawo do Madonna della Guardia i dalej… może Kill Billem? Jak się okazało, ten ostatni zjazd sprawił mi najwięcej radości, pewnie dlatego że już pogodziłem się z faktem że dziś już nic nie urobię. Było późno, cisnęliśmy żeby zdążyć przejechać całość przed zmrokiem – spręż jak na zawodach. Poza tym Rollercoaster ze znajomością trasy pozwalał naprawdę fajnie przygazować a wariant spod kościółka z dość srogimi progami dał dużo satysfakcji z przełamania się. Skończyliśmy przelatując znany już rockgarden ćwiczony właśnie przez włoską szkółkę, dopiero na parkingu w Calice Ligure udało się odsapnąć. I to by było na tyle jeśli chodzi o naszą jazdę w Finale.
Strava – Toboga di Canova
Strava – Rollercoaster + Kill Bill
Jako epilog mogę dorzucić anegdotkę o tym, jak wracaliśmy z Finale do Krakowa ponad 50 godzin. Otóż trzy godziny od startu z Colletty, gdzieś na drodze szybkiego ruchu za Mediolanem, łoś (Volvo V70 z przebiegiem ~530.000 km) zakomunikował awarię systemu elektrycznego i wyłączył wspomaganie kierownicy. Wymiana bezpieczników nie pomogła, poszukiwanie uszkodzonego przewodu również – nic to, trzeba dotoczyć się na jakiś parking. Na parkingu obok stacji benzynowej dalsze badania pozwoliły stwierdzić uszkodzenie rolki napinającej paska osprzętu, co doprowadziło do spadnięcia rzeczonego paska i braku ładowania… Telefon do assistance, w międzyczasie uczynni włoscy policjanci ruszyli z pomocą i skołowali nam mechanika – laweciarza. Przyjechał więc Silvio z lawetę, wytłumaczył że dziś to nic z tego nie będzie, bo jest święto i on to może jutro zrobić. Assistance nam płaci za hotel, cóż robić – zostajemy. Konsultacje z assistance jeszcze trochę trwały, nie mogąc doczekać się na znalezienie hotelu przez centrum pomocy ruszyliśmy sami na poszukiwania z ojcem (?) Silvio, który po angielsku ni w ząb… Skończyło się na całkiem przyjemnym przedłużeniu urlopu z dobrą pizzą i winem. Następnego dnia udało się wystartować po 13.00, po załatwieniu wszystkich formalności. Ruszyliśmy w kierunku Sankt Moritz, pechowo za granicą szwajcarską zaczyna padać śnieg i podjazd na przełęcz Maloja okazuje się zbyt wymagający. Wobec tego wracamy pod Mediolan, potem autostrada na Wenecję i standardowa trasa do Polski. Uff, to już naprawdę koniec…
1 komentarz do “Finale Ligure po endurowemu – dla początkujących”
Możliwość komentowania została wyłączona.