Wszelkie prognozy zapowiadały na miniony weekend większe lub mniejsze opady. Jedynie w sobotę można było liczyć na brak deszczu, a i tak raczej w godzinach wcześniejszych. Stanęło więc na celu krótkim i blisko cywilizacji – Kant Klasyczny na Mnichu.
Według różnych schematów droga ma wycenę V+ lub VI-. Założenie jest takie, żeby mimo kiepskiej formy spróbować się z szóstym stopniem jeszcze w tym sezonie. Co prawda spodziewamy się rano niskich temperatur, ale spróbować zawsze można. Z Mnicha przecież nie problem zjechać…
Po piątkowej wieczornej integracji w Roztoce, wstajemy „na spokojnie” o 7 i powoli dreptamy pod Mnicha. Pogoda chwilowo piękna, na trawie szron. Pod ścianę docieramy dosyć późno, niestety wciąż jest zimno i wieje. Po przejściu za kant na szczęście jesteśmy w pewnym stopniu osłonięci od wiatru. Już na starcie mamy zagwozdkę którym zacięciem startować – spity w dolnych partiach sugerują trzy możliwe warianty, topo też niewiele pomaga. Najpierw przymierzamy się do środkowego zacięcia, teoretycznie zgodnie z schematem Marcisza. Łapy zgrabiałe, nie mam pomysłu na rozwiązanie kluczowego problemu i oddaję prowadzenie Madmunowi. Jemu też nie idzie, próbujemy więc zacięciem po lewej, charakterystyczną płetwą z dwoma spitami. Tutaj siłowo, ale widać bardziej przystępnie i po dosyć nerwowych dwóch przechwytach jestem na półkach pod pierwszym stanowiskiem.
Po obejrzeniu naszego wymęczonego pokonania pierwszego wyciągu, Sylwia rezygnuje z udziału w przejściu i udaje się na dół, zostajemy więc we dwóch. Drugi wyciąg wydaje się przyjemniejszy, początkowo dosyć wąska rysa, później połogie zacięcie. O ile rysa faktycznie sprawiła dużo przyjemności, to po dojściu do zacięcia stwierdzam niemożność skorzystania z chwytów w rysce idącej jego środkiem – paluchy za grube 🙂 Znów próbuje Madmun i po obłożeniu zacięcia dużą ilością żelastwa z satysfakcją melduje sukces. Na drugiego, z pomocą odnalezionej klamy, wyciąg puszcza do końca bez problemu.
Stanowisko po drugim wyciągu znajduje się na komfortowej półce, przed nami crux drogi, czyli 5-6 metrów rysy, Zacięcia Wojsznisa wycenianej na VI-. W środku widzimy zaklinowanego hexa z kompletnie sypiącą się pętlą oraz drewnianego klincala, pamiętającego pewnie samego Wojsznisa. Przy papierosku, wymęczeni już trochę po walce w poprzednich rysach 🙂 analizujemy taktykę, wieszam sobie pod ręką dwa hexy i największego dragona, jakiego mamy (3). Szturmem ruszam na rysę. Gładka jak stół płyta okazuje się posiadać jednak jakieś „chrupki”, po prawej też coś się znajduję i po krótkiej acz treściwej walce wyłażę na dwójkowy teren powyżej. Na końcu rynny zakładam stan, co prawda na siodełku zaraz po prawej jest spit „stanowiskowy”, ale tutaj wygodniej, mniej wieje.
Ostatni wyciąg prowadzi Madmun, są pewne problemy z orientacją i asekuracją ale koniec końców dociera do Górnych Półek, gdzie kończymy drogę. Psująca się z godziny na godzinę pogoda skłania do rezygnacji z opcji wejścia na szczyt piątkowym wariantem, zresztą już go robiłem przy okazji przejścia drogi Klasycznej. Decyzja była słuszna, jako że na ostatnim zjeździe zaczyna padać. W mżawce schodzimy do Roztoki, gdzie meldujemy się o 18. Czas tragiczny, wniosek z tego taki – żeby wspinać się szybko, potrzebny jest zapas mocy 🙂 W tym przypadku zmięły nas piękne rysy Kantu, w których rzeczywiście nie mamy obycia. Cóż, wiadomo przynajmniej że będzie trzeba na przyszły sezon poszukać podobnych dróg!