Im bliżej weekendu, tym dobitniej prognozy sugerują, że należy wykorzystać sobotę i szybko zwijać się na dół. W niedzielę nadciąga zimny front, bez dwóch zdań. Z planowanego weekendu w Tatrach robi się jeden dzień „na szybko”. Na cel obieramy planowaną od wiosny południową ścianę Batyżowieckiego Szczytu.
Umawiamy się na start o 2 w nocy, w sobotę. Tradycyjnie, raz do roku – budzik w magiczny sposób nie dzwoni, zaczynamy więc od godzinnego poślizgu. Na szczęście droga do Wyżnich Hag zlatuje szybko i o godzinie piątej meldujemy się na parkingu. Wschód nas zastaje jeszcze przed Batyżowieckim Stawem.
Pod ścianę docieramy o godzinie dziewiątej. Tutaj przykra niespodzianka: jakiś zespół już się szpei pod drogą Kutty, którą wybraliśmy. No nic, poczekamy. Tym bardziej, że coś im wolno to idzie, a my nie chcemy cisnąć się w kilka osób na stanowiskach, żadna to przyjemność. Idąc tym tropem myślenia, przepuszczamy jeszcze kolegów z Kielc, którym bardziej się spieszy. Tymczasem słońce wychodzi znad Gerlacha, robi się trochę cieplej, ale cały czas dokucza zimny wiatr. Ostatecznie w ścianę wbijamy się o 10.00.
Zgodnie z topo wybieramy wariant prostujący pierwszego wyciągu, wydaje się zresztą że tutaj niewielkie znaczenie ma skąd dokładnie startujemy, wszędzie trudności są podobne i faktycznie oscylują wokół III, problem stanowi jednak asekuracja, tak jak zresztą na całej drodze. W efekcie Gargamel osadza jeden przelot na cały wyciąg. Odrobina ruchu pozwoliła wreszcie się rozgrzać, ale idę w rękawiczkach.
Na drugim wyciągu zaczyna się już wspinanie. Czekamy chwilę ze startem, aż zespół idący przed nami też zacznie posuwać się do przodu. Teraz, nieco osłonięci od wiatru przez filar, możemy cieszyć się październikowym słońcem. Na filarze zresztą też ktoś walczy, chyba jacyś Słowacy: dwie dziewczyny i chłopak. Pierwszy wyciąg robią długo, jak się potem okaże efektem będzie schodzenie z Batyżowieckiego po zmroku. My tymczasem ruszamy dalej, drugi wyciąg prowadzi również Gargamel.
Na trzecim wyciągu przejmuję prowadzenie. Ten ma prowadzić trawersem po półkach w prawo, trudności czwórkowe, więc wspinanie ulubione: rekreacyjne. Jest tym bardziej miło, że skała lita, ciepła. Brakuje za to miejsc do osadzenia asekuracji, tworzą się spore run-outy, ale nic to, ja nie latam 🙂 Dochodzę do stanowiska z trzech starych haków i pęku pętli. Wszystko pozostałe na drodze Kutty to pancerne borhaki z nierdzewki, obicie idealne.
Kolejny wyciąg prowadzi mocnym trawersem w lewo przez płytę. Pierwsze parę metrów jeszcze prosto do góry, tutaj osadzam camalota i podchodzę wyżej aby popatrzeć na płytę. No cóż, mina mi trochę zrzedła. Stopnie są. Jakieś chwyty też się znajdą, od bidy. Asekuracji – za cholerę. Sokolim okiem wypatruję kolucho haka… z 10 metrów ode mnie. Jak powiedział poeta: człowiek nie liść, musi iść. Grunt to wyłączyć myślenie o asekuracji. Na szczęście płyta jest połoga, więc nawet i bez chwytów da się przejść. Trudniejsze – te piątkowe – są pierwsze metry trawersu. Potem i chwyty są solidniejsze, i stopni jakby więcej. Liny niestety nie wystarcza do obitego stanowiska, zakładam więc własne i ściągam chłopaków.
Zespoły przed nami trochę przyspieszyły, więc możemy startować od razu. Piąty wyciąg prowadzi madmun, szybko sobie z nim radzi i dochodzi do kolejnego stanowiska, gdzie pojawiają się alternatywy: wyjście na grań trawersem w prawo za II/III albo piątkowe przebicie się przez odpychający pas płyt. Bawimy się dobrze, więc nie ma wątpliwości co do wyboru. Znów przejmuję prowadzenie i bez stresu przekradam się przez crux. Wydaje się łatwiejszy niż płyta poniżej, wyceniona na V-, bo asekuracja jest świetna. Później jeszcze trójkowe płyty i przedostatnie stanowisko.
Zanim Garg i Madmun dotrą na stanowisko, z góry zaczynają zjeżdżać najpierw Słowacy, potem koledzy z Kielc. W efekcie, na stanowisk uzbiera się łącznie 7 osób. Lekki bałagan, próbuję startować po lewej, tutaj bez asekuracji nie chcę ryzykować. Więc zgodnie z topo w prawo, łatwy trójkowy wyciąg wyprowadza już na grań. Tutaj jeden borhak zjazdowy, wiatr potężny a widoki zapierają dech w piersiach. Szybko ściągam chłopaków.
Wobec późnej pory i porywistego wiatru zapada ostateczna decyzja o zjazdach. Stanowiska są świetne, jedyny problem może stanowić 4. wyciąg, gdzie zabrakło mi liny pomiędzy stanami. Tutaj też dochodzi problem potencjalnego wahadła w zjeździe, gdyż stanowiska są dosyć znacznie oddalone od siebie w poziomie. Na szczęście udaje się osiągnąć stanowisko bez przygód, z komfortowym zapasem 50 cm liny :). Po siedmiu zjazdach meldujemy się pod ścianą.
Tutaj już sięga cień rzucany przez Zmarzły Szczyt et consortes. Temperatura rześka, ale obiad zjeść trzeba, a mi się jeszcze jedna bułka ostała. W końcu jednak trzeba ruszyć do zejścia i w ten o to sposób, po 15 godzinach od wyruszenia z dołu, o godzinie 20 meldujemy się w samochodzie. Do Krakowa wracam na autopilocie i rocket fuel. W domu jestem przed 23.
Wyrypa solidna, kawał drogi do przejścia pod ścianę, ale warto bez grama wątpliwości. Nie przypadkiem określa się drogę Kutty jako jedną z najpiękniejszych płytówek w Tatrach. Granit jest lity, wyciągi ładnie i logicznie poprowadzone a trudności „dla ludzi”. No i sama dolina Batyżowiecka to miejsce o wyjątkowym uroku. Na Batyżowiecki z pewnością będę chciał wrócić, mam nadzieję że na dłużej niż jeden dzień. Jest jeszcze sporo do zrobienia 🙂
Gratuluje!