Może być tak, że warunki są średnie a prognozy słabe. Cyfry się nie urobi, to fakt. Można zostać w domu i pocieszać się chmurą i paskudną temperaturą na kamerach toprowskich, można też wygrzebać z czeluści WHP coś w sam raz na taką aurę – ot, niedługą, litą dwójeczkę, dorzucić do tego zacną ekipę i mamy przepis na świetną wycieczkę.
Ciężko było coś rozsądnego powiedzieć o nadchodzącym weekendzie. Niedawny spadek temperatury i opad śniegu nie wróżył nic dobrego w temacie wspinania. Nerwowe przeglądanie kamer i wykresów temperatur nie dawały nadziei. Wywiad środowiskowy dotarł do Maćka Ciesielskiego, podobno na Jastrzębiej Turni warunki całkiem wporzo, ale z drugiej strony w Roztoce zapowiada się kameralne spotkanie w dobrym gronie. Coś tam wymyślimy, szpej trzeba wziąć. Na Palenicy meldujemy się koło 23.00 w piątek, szybki przemarsz pod szlabanem i przed północą jesteśmy w przytulnym schronisku. Nocne Polaków rozmowy do późna.
Pogoda piękna, choć zimno. Rano szron na trawie. Jest wreszcie czas na normalne śniadanie i wycieczkę z pustym plecakiem. Żeby nie było za nudo, do Piątki wydłużamy krok i docieramy w 1:10 h. Tam szarlotka, później spacer przez Świstówkę, naleśniki w Moku i znów posiadówa w Roztoce.
Kaśka z Gregiem zrywają się w niedzielę przed świtem. My później. Znów asfalt do Moka, kolorowe jarzębiny na Ceprostradzie – jeszcze w słońcu. Wybieramy podejście od szlaku na Wrota, potem w lewo stromymi trawnikami i piargami. Trawę pokrywa szron, na kamieniach miejscami verglass, nieprzyjemnie. Normalne wejście na Czarnostawiańską Przełączkę kompletnie zaszronione, więc wiążemy się i całkiem czujnie idę wprost po skale.
Tutaj zaczyna się droga normalna na Zadniego Mnicha – zachodnią granią. Droga nieco trudna, eksponowana, 20 min. Jeszcze stojąc na dole myślę sobie, że w takich warunkach to i dwójka będzie wesoła. Na przełęczy widać dwa światy – od południa sucho, miło. Tylko zimno. Groszek nie wziął rękawiczek, dałem mu swoje zapasowe: mówi że bez nich, to by nie puściło. Podchodzimy łatwym terenem pod uskok Zadniego, tutaj zaczyna się crux, czyli II. Ale trochę gimnastyki jest, kluczę zgodnie z łatwiejszym wariantem, stanowisko zakładam z bloku. Za mną Sylwia, do niej przywiązany Groszek, na końcu Uysy: studziesięciometrowy tramwaj.
Od tego stanowiska robi się trochę fajniej, trzymam się ściśle grani. Ładnie, powietrznie – najpierw trawers po południowej stronie, potem przeskakuję do lodówki, na północ. Przede mną na samym ostrzu estetyczny ząb, po lewej zalodzony, ale łatwy kominek – zębem będzie ładnie. No i całe „trzy”. Stąd już dwa kroki na szczyt. Jest ring do ściągnięcia reszty, jest nowy łańcuch zjazdowy na zdrowej skale.
Ściągam Sylwie, ona ściąga Groszka, Groszek ściąga Uysego. Szczyt jest w sumie podobny do brata bliźniaka, tylko tu jest dziś pusto. Na Mnicha ustawiała się kolejka z przewodnikami. Cieszy nas ta chwila, choć zimno dokucza.
Po drodze na dół uważnie patrzę, czy aby lina sięga przełęczy – sięga z zapasem. Mijam pośrednie stanowisko zjazdowe, czyli nasze obawy o możliwość zjazdu na jednej żyle były bezpodstawne. Ewakuacja z przełączki jest dosyć kłopotliwa ze względu na płat śniegu w żlebiku oraz oblodzenie i szron, na tym jednak kończą się nieprzyjemności. Dla odmiany wracamy przez Plecy Mnichowe – wygodniejszą ścieżką. Groszek wybiera własne warianty ścieżką podejścia i mimo błądzenia dochodzi do rozwidlenia szlaków przy Stawie Staszica szybciej niż nasza trójka.
Wisienką na torcie jest wyczekane do zmroku zejście do Palenicy z Roztoki, znowu pod szlabanem. Sprint w krzaki na widok świateł samochodu – bezcenny 🙂 Jedyne co brakuje tej Roztoce, to mostek do Białej Wody. Może, kiedyś…