Alternatywny tytuł mógłby brzmieć: jak daliśmy się wydymać na 5 jurków, ale o tym później. Zaczęło się od pakowania na weekend w Zelenym Plesie i rozbuchanych planów wspinaczkowych na całą okolicę – łącznie z Czarnym i Jastrzębią Turnią. Wyszło inaczej, na pewno wesoło.
Wiadomo jak jest. Sezon ma się ku końcowi, liczymy jeszcze na to że uda się urwać trochę ciepła, chociaż tyle żeby mieć czucie w palcach. Więc znów gorączkowe sprawdzanie prognozy i temperatur na kamerach, poszukiwanie południowej wystawy. W dolinie Kieżmarskiej jeszcze nie byłem, to też jest plus że można coś nowego zobaczyć. Razem z mapą spakowane już topo Cesty cez knihu oraz Znamki monzunu na Rzeżuchowych Turniach, drogi Machnik-Preyzner na Jastrzębiej i filara Puskasa na Czarnym Szczycie. Wszystkiego nie urobimy, ale trzy drogi – czemu nie?
O tej drodze Machnika na Jastrzębiej można znaleźć parę słów na forach wspinaczkowych. Coś tam jest na rzeczy, piszą o zaniżonej wycenie i pewnych trudnościach orientacyjnych. Dobrze czy źle? Myślę sobie – raczej dobrze, niebanalnie. Jakaś odmiana od klasyków, świetnie znanych dróg kursowych, bez niespodzianek. Ale jednak na pierwszy ogień pójdą „ogródkowe” cesty na Rzeżuchowych.
Do schroniska szlak bardzo przyjemny. Gdy z kosówki wyłaniają się szczyty otaczające Zielony Staw Kieżmarski, już widzę że Puskas w ten weekend może stanowić problem. Po prostu wyżej jest jeszcze sporo śniegu… Podejrzewam, że po kominkach czy na zejściu może być lód.
Poranne słońce chowa się za chmurami kotłującymi się na Małym Kieżmarskim. No i ta ściana… Co chwila odsłania się i już coś mnie łapie za żołądek, bo wyobrażam sobie jakbym tu stał zimą, z jakimś głupim pomysłem zaatakowania „czymś łatwym” tego mitu. Uff, na razie jeszcze „lato”, więc z ulgą szukam po prawej tych Rzeżuchowych. To chyba będzie to gruzowisko tuż nad schroniskiem…
Tymczasem trzeba by popytać o miejsce do spania. Tutaj pojawia się problem, ponieważ bez rezerwacji na nocleg nie ma szans. Dłuższa dyskusja w recepcji nic nie wnosi. Cholera, żeby chociaż mieć cieplejsze śpiwory i maty, a tu klops. Do tego pogoda wyraźnie się biesi, na ciepło nie ma co liczyć – lód skuł już taflę stawu i wieje zimny wiatr. Pytam towarzyszy – idziemy? Idziemy.
Pod ścianę pół godziny – trzy kwadranse. Drugie tyle czekamy w kolejce pod Cestą cez knihu. Idziemy z Sylwią pierwsi, za nami Groszek i Uysy, przed nami jeszcze dwa zespoły – tyle wygodniej, że nie trzeba dumać nad topo.
Samo wspinanie – piękne. Nie przez jakość skały (ta jest niezgorsza), nie przez urodę ruchów czy świetne zacięcie na trzecim wyciągu. Te ostatnie, wyrwane jesieni dni mnożą przyjemność z pobytu w Tatrach po wielokroć. Cieszą jak niespodziewana premia albo darowana przez urząd skarbowy kara. Jakby tego było mało, wiem że jestem tu na kredyt, bo jeszcze wczoraj rozkładał mnie jakiś bakcyl i kaszlałem jak gruźlik (kredyt trzeba będzie spłacić, kiblując przez następny tydzień na L4, ale cóż to za cena).
Ale jeszcze o samej drodze: pierwszy wyciąg jest nominalnie piątkowy, lecz jedyne miejsce mogące aspirować jako nadzwyczaj trudne, wymaga jedynie nieco opanowania i pokombinowania z chwytami na niekorzystnie uwarstwionej skale. Stopnie są prima sort, a wklejony ring daje komfort psychiczny. Wycena wydaje się zawyżona, ale szedłem wprost do upatrzonego wcześniej stanowiska, bez obejścia jak na topo. Z drugiego stanowiska musimy przedostać się do zachodu nad nami – bądź trawersując w prawo (wygięta jedynka), bądź korzystając z komino-zacięcia po lewej (stare haki, dobra asekuracja w zacięciu). Wybieram drugą opcję i z przyjemnością przewijam się ostrożnym ruchem z zacięcia na dobrze urzeźbioną ściankę powyżej. Oba warianty zgodnie z topo wycenione zostały na IV, mój odebrałem już bardziej piątkowo niż to, co na pierwszym wyciągu. Później już bez trudności do stanowiska.
Trzeci wyciąg to kniha, piękne kilkunastometrowe zacięcie. Świetna formacja – rysa w środku jest na tyle duża, że można swobodnie klinować stopy, asekuracja znakomita. Duże rocksy siadają jak złoto. Obchodzimy po lewej „przewieszkę” i potem już łatwym terenem na siodełko.
Na siodełku wrzucamy na grzbiet puchy i czekamy cierpliwie na Groszków. Wobec perspektywy złażenia dwójkowym żlebem, na wniosek Sylwii olewamy pik i wybieramy wygodną opcję zjazdów. Na dwie liny idzie sprawnie.
Jeszcze przepak w schronisku, szybkie piwko i na dół. Do auta docieramy po zmroku. Nadpłaty za parking (10 eur za dwa dni) nie udało się odzyskać (nosił wilk razy kilka). I w ten oto sposób wydymali nas na 5 jurków…
Po drodze zajeżdżamy na rynek w Nowym Targu sprawdzić „metrową pizzę”. Pic na wodę, jest prostokątna. Do Będkowic docieramy po 22, zasypiamy przy piwie.
Za to w niedzielę, mimo paskudnej porannej mgły, na Słonecznych zrobiło się iście letnio: słońce, tłumy. Jeszcze udało się ostatnią szóstkę sieknąć i zapalenie „czegoś-tam-poniżej-gardła” zaczęło się na dobre. Ale Tatr nie odpuściłem – tak trzymać!