Każdy, kto ma w domu wiązania z wolną piętą i foki powinien w pewnym momencie swojego życia zadać sobie jedno ważne pytanie: kim jestem? Impulsem do wiwisekcji naszego narciarskiego jestestwa może być np. licha pokrywa śnieżna, ale o tym dalej 🙂
Freeride, freetour, skitouring, skialpinizm – pojęcia funkcjonujące w branży narciarskiej określają różne rodzaje aktywności podejmowanej w górach na dwóch deskach „poza boiskiem”. Dążenie do precyzyjnego definiowania desygnatów powyższych pojęć ma z pewnością solidne uzasadnienie dla marketingowca, ale i sam narciarz prędzej czy później zada sobie pytanie jak nazwać to, co robi. W jakich trudnościach zaczyna się skialpinizm a kończy skitouring, czyli turystyka narciarska? Czy wejście i zjazd z Kopy Kondrackiej to freeride czy już „tura”? Czy wyrypą możemy nazwać wycieczkę, jeżeli wiemy gdzie będziemy spać? Ot – pytania niezbyt mądre, bo kategoryzacja ani nie pomoże nam lepiej jeździć, ani nie sprawi, że warun siądzie.
Tymczasem jednak sezon chyli się ku końcowi, narty zaczynają się kurzyć i to skłania to podsumowań. Jaka była zima – każdy wie. Komu udało się wyskoczyć w Alpy, miał okazję zakosztować powderu w ilości więcej niż wystarczającej, kto został w Tatrach musiał sporo vibramu zetrzeć w butach narciarskich. Poprzedni sezon rozpuścił nas pod względem ilości puchu, Beskidy oferowały świetną jazdę w buczynach. Szerokie narty były strzałem w dziesiątkę. „Skitouring” uprawialiśmy poprzez wejście i zjazd, nieraz parokrotnie z tego samego miejsca. Uzasadnione to było niewątpliwą radością, jaką niosły ze sobą te zjazdy i do głowy nie przychodziło, aby łazić gdzieś dalej.
Obecny sezon uważam za bardzo udany. Cóż, trzeba jasno powiedzieć że nie było zbyt wiele jazdy – 2 dni w Chochołowskiej w grudniu, 3 dni jazdy przywyciągowej we Włoszech w lutym, trawers Czerwonych Wierchów i klasyk Hala – Zawrat – Piątka, również w lutym, później już tylko wyrypa przez pięć przełęczy oraz zjazd z Niżnich Rysów w marcu. Mimo wszystko jestem zadowolony, bo udało mi się nieco przestawić swoje postrzeganie skitouringu – zacząłem chodzić.
Oczywiście żeby skądś zjechać, co do zasady też trzeba swoje nałazić. Wejście na Niżnie Rysy to też jest kawał drogi i sporo metrów przewyższenia. Z mojego punktu widzenia zmiana nastąpiła w pojmowaniu celu – na jednej wycieczce chcemy bowiem „zrobić zjazd”, na drugiej przejść daną trasę. A to ma dalsze, bardzo istotne konsekwencje. Planując przejście Czerwonych Wierchów (start z Kościeliskiej, zjazd z Kopy Kondrackiej) miałem świadomość dość kiepskich warunków do jazdy no i przede wszystkim braku śniegu na podejściu. Ale kluczowe były jednak prognozy pogody, które zapowiadały w miarę pogodne niebo i umiarkowany wiatr, co umożliwiało pokonanie trasy wiodącej przez „wygwizdów”. Satysfakcję z kolei dał mi nie tyle szus z nieszczęsnej Kopy, lecz bardziej dobry czas całkowity przejścia.
Idąc dalej tym tokiem myślenia, wpadłem na pomysł przejścia za jednym zamachem Zawratu i Szpiglasowej. Nad Czarnym Stawem Gąsienicowym wyszliśmy nad chmury, słońce „lampiło” bezlitośnie – w górnych partiach pięcistawów zdecydowaliśmy że nie będziemy ryzykować podejścia nagrzanymi śniegami pod Szpiglasową. Nastąpił niepyszny odwrót, mimo znakomitego zjazdu spod Małego Koziego nie udało się zrealizować zakładanego celu. Pozostał niedosyt. Ukoronowaniem sezonu musiała być wyrypa, no i tak się stało: 45 kilometrów w dwa dni, pięć zjazdów, kilkanaście godzin na nartach. Z tych zjazdów, można śmiało rzec, jeden był udany. Ale nie szliśmy przecież po to, żeby sobie pojeździć – szliśmy zrobić trasę.
Później udało się jeszcze wyskoczyć na Niżnie Rysy. Piękny stok, śniegi były również niczego sobie. Dość szybko weszliśmy, zjechaliśmy. Sprawiło to dużą przyjemność, jednak siedząc na rozgrzanym kamieniu nad Morskim Okiem myślałem o zeszłotygodniowej wyrypie i dość szybko doszedłem do wniosku, że między freeride’em (celem jest zjazd) a skitouringiem (celem jest trasa) różnica jest podobna jak między wspinaniem letnim a zimowym: tu jest więcej przyjemności, tam satysfakcji. Wydaje się jednak, że takie rozróżnienie (od początku do końca, łącznie z klasyfikacją celowościową) siedzi bardziej w nas niż obiektywnie w aktywności jaką jest narciarstwo pozaboiskowe. I tak chodzi o coś, co łączy w sobie przyjemność i satysfakcję, a to każdy realizuje na swój sposób. Parafrazując Alexa Lowe’a, najlepszym narciarzem jest ten, który czerpie z tego najwięcej radości.