Tradycyjnie należy zacząć od tego, skąd wziął się pomysł, jak doszło do wyjazdu? Ano, zwyczajnie Rok w rok, począwszy od jesieni, przez cały sezon zimowy i wiosnę, co jakiś czas wieczorami myśli krążą wokół planów wakacyjnych. A to czyjeś zdjęcia nasuną pomysł, a to relacja, a to opowieści przy piwie. Tym razem zaczęło się od któregoś z dziesiątków maili z subskrybcji pewnego portalu specjalizującego się w wynajdywaniu atrakcyjnych cen biletów lotniczych: „AirBaltic sprzedaje loty z Rygi do Azji Środkowej za tyle i tyle…”. Wśród destynacji znalazło się Duszanbe – co to jest? gdzie to jest? Szukam palcem na mapie: Tadżykistan, dużo czerwonego, trzy siedmiotysięczniki, Pamir – to brzmi nieźle! Szybka kalkulacja, rzut oka na konto i wybuch entuzjazmu: może się udać
Dalszy ciąg to zbieranie ekipy, godziny spędzone na przegrzebywaniu zasobów internetu, korespondencji, liczeniu kosztów, przeglądaniu map, planowaniu działalności w górach – jednym słowem to wszystko, co tak wspaniale zapełnia czas i pozwala wytrwać w pracy między urlopem a urlopem. W efekcie wyklarowała nam się dziewięcioosobowa grupa złożona z ludzi o dosyć zróżnicowanych oczekiwaniach wobec wyjazdu. Z doświadczenia wiedziałem, że przy tak licznej gromadzie ciężko będzie uniknąć konfliktów, niemożliwe jest również takie zaplanowanie działalności na miejscu aby wszystkim dogodzić. Życie nas jednak zaskakuje, a tym razem zaskoczenie było jak najbardziej pozytywne – okazuje się bowiem, iż ta dziewiątka dobrała się jak w korcu maku, współpraca i cały ogrom czasu spędzonego wspólnie przebiegły bez najmniejszych zgrzytów. Z taką ekipą można konie kraść
Bilety zostały kupione na sobotę 13 sierpnia. Do Rygi docieramy różnymy drogami: chłopaki z Wrocławia autobusem do Warszawy, potem samolotem do Rygi. Dziewczyny z Radamentem lotem przesiadkowym Kraków – Warszawa – Ryga. Paweł i ja, jako że mogliśmy sobie pozwolić na pozostanie w Azji 2 tygodnie dłużej, oszczędzamy już od początku: jedziemy pociągiem do Warszawy a potem autokarem do Rygi. Dziewczyny płacą za samolot (tam i z powrotem) 500 zł, nas przejazd w jedną stronę kosztuje 60 zł. Wysiadamy w stolicy Łotwy o 8 rano, wylot jest o 19.40 więc sobotę poświęcamy na szwędanie się po tym sympatycznym mieście. Jako jedna z republik poradzieckich, Łotwa obchodzi w tym czasie dwudziestolecie niepodległości.
Dojazd w góry zawsze stanowi swoisty problem, tutaj, proporcjonalnie do skali gór (ponad 50% kraju leży powyżej 3000 m n. p. m.!), problem jest odpowiednio rozbudowany. Na szczęście operując w miarę przyzwoicie językiem rosyjskim i mając pewne doświadczenie w podróżach tego typu, przemieszczamy się dosyć sprawnie. Duszanbe wita nas egzotyką jeszcze śpiącej, postsowieckiej stolicy. Ma swój – nazwijmy to w ten sposób – mocno nadkruszony i zaniedbany urok. Wszystko można załatwić, tylko trzeba wiedzieć gdzie i jak, dlatego też w trakcie całej podróży dużo czasu spędzamy na rozmowach z miejscowymi. Są nieocenionym źródłem informacji, zwykle też bardzo uczynni i chętni do pomocy, a jednocześnie ciekawi obcych. Tadżykistan jest dziś w takim momencie, w którym turysta nie jest już niezrozumiałym i być może szkodliwym zjawiskiem, ale też jeszcze nie jest traktowany jako chodzący bankomat, jak to ma miejsce choćby w popularnych miejscach w Indiach. Warto z tego korzystać, póki nie jest za późno.
Stolicę opuszczamy w parę godzin po wylądowaniu. Negocjacje ceny przejazdu do Chorogu nie trwały zbyt długo, przywiązujemy plecaki na dachu dosyć leciwej Toyoty Hiace i zajmujemy miejsca. Czeka nas ponad 500 km ciężkiej jazdy po górskich drogach, w upale, potem w chłodzie nocy, gdy przekraczamy przełęcz na 3000 metrów. Zmęczenie podróżą – jestem trzecią dobę w drodze, praktycznie bez snu – potęguje surrealizm tych gór przy pełni księżyca. Wbrew protestom kierowcy, dziewczyny stawiają na swoim i zatrzymujemy się na trzygodzinną drzemkę. Po 24 godzinach od wyjazdu z Duszanbe, docieramy do Chorogu, stolicy Okręgu Autonomicznego Górskiego Badachszanu. O przekroczeniu jego granicy wyraźnie informują posterunki wojska, w końcu tuż za rzeką leży „ogarnięty wojną” Afganistan. Jednak chaty po tamtej stronie wyglądają tak samo jak i po tej, a z tego co ludzie mówią to i o wojnie mają podobne pojęcie. Jest tu tylko tablica „uwaga miny”, ponoć po 89 roku. Rosjanie zostawili.
fot. Pablo
Chorog leży w głębokiej dolinie, sam położony na wysokości 2200 m, otoczony jest grzbietami strzelający co najmniej kilkaset metrów w zwyż. Trochę klaustrofobicznie, jak w Innsbrucku. Są tu dwie ulice z nazwami: Lenina i Gagarina. Poza tym ogród botaniczny (ponoć najwyżej położony na świecie), uniwersytet, pomnik Lenina i Pamir Lodge. Ogród nas nie interesuje, pomnik udało się znaleźć, choć nie było łatwo, zaś Pamir Lodge okazał się miejscem niezwykłym. Jako że w mieście nie ma zbyt wielu alternatyw noclegowych dla przyjezdnych, cały ruch skupia się tutaj. Widzimy więc coraz to nowe grupy i jednostki pokonujące Pamir Highway na rowerach, backpackersów zmierzających bądź to do Kirgistanu, bądź Afganistanu (Korytarz Wachański ponoć jest fenomenalny), czy też grupy zwabione, tak jak my, egzotyką gór.
fot. Pablo
Pamir Lodge zachęca by oddać się błogiemu lenistwu, tym bardziej że chińskie piwo okazuje się całkiem dobre, a na ulicach miasta można najeść się cziburkami za grosze – niestety, trzy tygodnie to cholernie mało czasu. Chcemy następnego dnia wyruszać w góry, ale na przeszkodzie staje prezydent Tadżykistanu, który akurat zechciał krążyć po okolicy i otwierać szkoły gdzie popadnie, wobec czego ruch na drogach wyjazdowych wstrzymano do odwołania. Może jutro będzie otwarte, inszallach…
Krążymy po mieście z niepokojem wypytując się miejscowych, czy już można jechać: wreszcie coś wiadomo, za godzinę otworzą drogę! Równocześnie przebiega proces „załatwiania” transportu. Nasz problem sprowadza się do tego, że chcemy się zabrać w 9 osób jednym samochodem, a większość kierowców dysponuje małymi, chińskimi busikami na 6 osób, mniejszość ma Pajero o podobnej pojemności, zaś czegoś większego ze świecą szukać. A jak już znajdziemy, słyszymy zaporową cenę. Po 2 godzinach udaje nam się znaleźć wspólny mianownik, ruszamy po bagaże do hostelu i w góry. Droga do wsi Baczor okazuje się zdecydowanie warta zapłaconej sumy.
Ośla karawana wyruszyła
Samochód zostawia nas na końcu drogi. Wieś wygląda inaczej niż u nas, domy są bardzo oddalone od siebie, tu gdzie stoimy rosną gęste krzaki – w nich rozbijamy namioty. Zaciekawieni miejscowi podchodzą i zagadują, od słowa do słowa sympatyczny chłopak deklaruje, że załatwi osły i pójdzie z nami. Ma 20 lat, na imię Shiraz, mieszka tu z rodzicami. Cenę ustalamy w końcu niższą, niż pierwotnie proponowaliśmy… Ta ostatnia noc ma jeszcze posmak cywilizacji, choć już praktycznie jesteśmy w górach. Wieczór jest w miarę ciepły, długo siedzimy przed namiotami i rozmawiamy, księżyc świeci jasno. Jak się potem okaże, ostatni raz widzimy góry oświetlone blaskiem ksieżyca – później zimno wyganiało nas do namiotów, zanim on wzeszedł. Rano pakowanie bagaży na osły trwa długo. Widać że nasi donkeymeni nie mają zbytniej wprawy w instalowaniu tego typu ładunku, na szczęście zwierzęta znoszą wszelkie operacje ze spokojem iście stoickim, charakterystycznym dla swojego gatunku. Kolejne załadunki przebiegały znacznie sprawniej.
Rozpoczyna się rutyna dnia w drodze. Budzimy się zwykle koło 7, zależy jak kto śpi. Wraz z wzrostem wysokości, większość narzeka na problemy ze spaniem, bóle głowy. Póki słońce nie wyjdzie zza gór, jest zimno – czasem ktoś się zmobilizuje i wyjdzie ze śpiwora okutany we wszystkie ciepłe ciuchy, żeby zacząć rozpalać kuchenkę. Wraz z biegiem dni udaje nam się nauczyć mniej więcej która benzynówka cierpi na jakie humory, całkiem wyeliminować z użytku uszkodzony egzemplarz GoSystem, czy wreszcie zauważyć iż mój MSR, którego dałem dziewczynom, został w Krakowie… Tymczasem przygotowanie wrzątku zajmuje trochę czasu, gdy przychodzi moja kolej mogę rozsiąść się z kawą i odmierzoną z kilogramowego worka porcją mleka instant z owsianką błyskawiczną. Po ósmej, gdy słońce już wzniosło się nieco powyżej otaczających grani, zaczynamy ściągać po kolei warstwy puchów i polarów. Zwijanie namiotów, pakowanie plecaków, załadunek osłów i o 9 jesteśmy gotowi do drogi.
Zdobywamy wysokość bardzo powoli, doliny są ogromne i ciągną się w nieskończoność. Początkowo idziemy między niski zaroślami, ścieżka jest bardzo wyraźna – tędy wiedzie dosyć popularna trasa nad ogromne jezioro Jaszil (Jaszil-kul). Położone na wysokości ok. 3800 m n.p.m., o długości blisko 19 km, powstało na skutek osunięcia się mas ziemi ze zboczy okalających je gór. Do samego jeziora nie docieramy, musimy odbić na północ, w dolinę Lyangar. Później dziewczyny będą próbowały dotrzeć tam na koniach. Tymczasem nas czeka przeprawa przez rzekę Gunt, najpierw z góry obserwujemy osły pokonujące rwący nurt, później sami walczymy z prądem. W tym miejscu rzeka nie jest głęboka, rozlewa się za to na szerokość kilkudziesięciu metrów. Przejście zajmuje akurat tyle czasu, żeby dosadnie poczuć lodowate zimno wody, aż bolą kości. Na szczęście poziom wody w żadnej z przekraczanych rzek nie stanowi realnego zagrożenia, więc lina może pozostać w plecaku.
Drugiego dnia marszu zbliżamy się do granicy 4000 metrów. Wydaje się, że wznosimy się wolno, jednak patrząc na liczby nie jest już tak wesoło, bo 72 godziny temu byliśmy w Chorogu, na wysokości 2200 m n.p.m. Na efekty nie trzeba długo czekać, dla mnie wszystko w normie: na ból głowy wystarcza pastylka ibupromu. U Radamenta tym razem jest gorzej, choć dwa lata temu, w Himalajach indyjskich, on najdzielniej znosił wysokość. Teraz go siekło konkretnie, jednak według naszych pokładowych „lekarzy” nie jest to jeszcze stan wymagający szczególnej interwencji. Zarządzamy dzień odpoczynku, zresztą chory i tak odmawia dalszego marszu. W ten oto sposób realizuje się pomysł na ten trekking, który zakładał zabranie takiej ilości jedzenia i paliwa, aby nie trzeba było w trasie spieszyć się, urabiać codziennie zaplanowane z góry odcinki. Konsekwencją takiego podejścia była konieczność (pretekst?) wynajęcia osłów. Choć przez te wszystkie lata, do tej pory czerpałem swego rodzaju satysfakcję z niezależności, jaką daje transportowanie całego dobytku w dwudziestoparokilowym plecaku na własnym grzbiecie, rozwiązanie takie przyjąłem z niekłamanym zadowoleniem, powiem więcej: od początku byłem przekonany, że będzie to strzał w dziesiątkę. Bez wątpienia tak było.
Dzień restowy wypada nam w szerokiej dolinie, wśród pastwisk. Przy śniadaniu niespiesznie analizujemy możliwości wycieczek z tego miejsca: pierwsze, co się narzuca, to wejście którymś z ramion grzbietu o wysokości ok. 5000 m, opadających bezpośrednio nad nasz obóz. Kusi mnie alternatywa samotnej wycieczki w stronę jeziora Czapdar, jednak pomysł porzucam na korzyść walorów aklimatyzacyjnych i widokowych wspinaczki piarżystym stokiem po zachodniej stronie doliny, razem z resztą. Na skutek tych rozważań startuję z małym opóźnieniem i na podkręconych obrotach powoli zmniejszam dystans dzielący mnie od Kaśki, Pawła i Groszka. Druga część grupy wypruła do przodu, niedługo zresztą zobaczymy ich schodzących już inną drogą z powrotem do obozu. Mijamy zastane kopce-wieże z kamieni, wreszcie docieramy na wypłaszczenie ramienia, skąd widać dalszą drogę na grań. Na oko oceniamy wysokość na 4800 m n.p.m.- faktycznie jesteśmy niewiele powyżej 4700 m. Widoki są fenomenalne, szczególne wrażenie robi lodowa ściana, prawdopodobnie pik oznaczony kotą 5465. Nie mamy parcia, żeby iść dalej, po trzech kwadransach zawracamy do bazy. Wycieczka skutkuje solidnym bólem głowy wieczorem, jednak i tym razem aspiryna pomaga.
Przejście przez przełęcz Lyangar to dla mnie także przejście przez kryzys wysokościowy. Już od rana czuję się jak na kacu, po wymarszu kiepskie samopoczucie nasila się. Niepokoi mnie to, tym bardziej że zauważam kłopoty z oddychaniem i lekkie zawroty głowy. Zwalniam, zostaję z tyłu, siadam na chwilę, jest już trochę lepiej. Na tyle, że przed przełęczą jestem w stanie pobulderować na wielkim bloku malowniczo leżącym tuż nad strumieniem, jednak skała jest okropnie krucha. Powoli doganiam resztę i z daleka widzę jak pies, którego donkeymani wzięli ze wsi goni coś, potem dopada i obaj biegną za nim. Gdy docieram, niosą spasionego świstaka upolowanego przez psa. Przy najbliższym strumieniu zostanie oskórowany, wypatroszony i poćwiartowany. Wieczorem obozujemy nad jeziorem, po drugiej stronie są letnie domostwa pasterzy i tam też nocują nasi oślarze. Przed odejściem dają nam część upolowanego świstaka, na rosół. Mięso jest łykowate, ciężko je było je zjeść nawet po ugotowaniu, za to po odpowiednim przyprawieniu zupa jest znakomita. Po takiej uczcie zasypiamy w znakomitych nastrojach.
Ziemia obiecana
Po sześciu dniach marszu docieramy wreszcie nad jezioro Zarosz (Zarosz-kul). Trasa trekkingu ma co prawda kształt pętli, ale to miejsce można śmiało określić jako cel wycieczki. Chłopaki z Wrocławia i ja planujemy tu zostać dłużej, całe cztery dni, żeby pozwiedzać okolicę. Szczerze powiedziawszy tutaj też chciałbym zrealizować najambitniejszy element całego wyjazdu, czyli wejście coś powyżej 5000 m n.p.m., mieszczące się gdzieś pomiędzy rozsądnym marginesem bezpieczeństwa a naszymi skromnymi możliwościami techniczno – sprzętowymi. Warto tutaj dodać, że w kwestii jakiegolwiek ratownictwa byliśmy zdani wyłącznie na siebie i osły, a do najbliższej wsi, gdzie można było liczyć na samochód i dostęp do telefonu, były dwa dni marszu w trudnym terenie. Chwilowo jednak mogliśmy rozgościć się nad jeziorem, a jeszcze tego samego dnia wyskoczyłem z Pablem na szybki wypad rekonesansowy na pobliski, charakterystyczny pagórek sterczący nad samą taflą wody. Altimetr pokazuje tu zaledwie 4700 m n.p.m., ale za to widzimy mniej więcej co i gdzie można zdziałać.
fot. Pablo
Zanim część grupy nas opuści, bierzemy Agatę na wycieczkę na grzbiet wznoszący się tuż nad obozem. Najsensowniejsza trasa prowadzi osypującym się żlebem blisko pięćsetmetrowej wysokości. Niestety w tych górach wszystko się sypie, trzeba więc przyzwyczaić się do takich „via piardzia” i – najlepiej – polubić to. Podejście jest nużące, monotonne, każdy idzie własnym tempem i nasz peleton rozciąga się. Zostawiam plecak na przełączce i dochodzę pierwszy do czapy śniegu pod szczytem, który choć nie jest wybitny, wyraźnie wybija się na grzbiecie. Czuć wysokość, więc chwilę zajmuje zanim łapię oddech. Jest pięknie, pogoda jak drut, panorama zapiera dech w piersiach. W oczekiwaniu na resztę buduję kopczyk na szczycie, wreszcie po kolei wszyscy docierają. Jest bardzo ciepło, spędzamy tu dużo czasu. Wysokościomierz Łysego pokazuje 5270 metrów nad poziomem morza. Cieszymy się chwilą, tym przyjemniej że droga wejściowa okazała się łatwa i bezpieczna. Na szczycie nie ma śladów poprzedników, dedykujemy więc wejście Dyblowi.
Żegnamy grupę zmierzającą wraz z osłami na dół, zostajemy nad Zarosz-kulem i odpoczywamy przed jutrzejszym wyjściem na upatrzony pik 5330 m. Dzień mija leniwie, pierzemy, gotujemy, nie wychodzimy nawet specjalnie poza obóz. Takie obijanie się dobrze robi w górach, zawsze mi tego brakowało. Niestety pogoda zaczyna się psuć, nadchodzą chmury, dziś jeszcze niegroźne ale nie wróżą nic dobrego: w końcu do tej pory mieliśmy codziennie praktycznie czyste niebo. Jak na złość kolejny dzień nie przynosi poprawy, wprost przeciwnie, chmur jest więcej. Nic to, w Tatrach przy takiej pogodzie nikt nie narzeka, więc zbieramy się do wyjścia. Do tego Łysego łapie jakieś przeziębienie a Adriana dolegliwości żołądkowe, idziemy więc we trzech, Groszek, Pablo i ja. Jeszcze przed wejściem na właściwą morenę lodowca Groszek zostaje daleko w tyle i decyduje się zawrócić, żeby nas nie opóźniać, zostajemy we dwóch. Wiem, że jeżeli lodowiec okaże się trudny, nie będziemy mogli pozwolić sobie na ryzyko.
Podchodzimy powoli sypiąca się moreną. Chwilami jest naprawdę nieprzyjemne, strome stoki z kamieni wielkości głowy dziecka tylko czekają, żeby się obsunąć. Zmęczeni takim podejściem docieramy wreszcie do punktu, w którym skalne ściany i strome piarżyska spychają nas na lodowiec. Niestety, w tym miejscu trafiamy na próg, na którym masy lodu przełamują się tworząc liczne szczeliny, na dodatek powierzchnia lodowca wydaje się być krucha i delikatna. Wiążemy się, a gdy podchodzę do szczeliny prostopadle, w optymalnym dla jej przekroczenia miejscu, już jakieś półtora metra od wargi słyszę grzmot urywającej się masy lodu. To jest ewidentny znak do odwrotu, na szczęście wystarczająco wyraźny by zdecydować się na to przed wypadkiem. Wracamy na piarg, pakujemy szpej i w gruncie rzeczy z ulgą odwracamy się plecami od szczytu. Parafrazując klasyka: wejście na górę jest możliwością, zejście jest koniecznością. A nas tymczasem czeka długa i ciężka droga w dół. Gdy kończy się morena, jestem psychicznie wyczerpany, gdy dochodzimy do namiotów – padnięty.
fot. Pablo
Powrót
Od tej chwili zaczyna się długi powrót. Zwijamy obóz nad Zarosz-kulem, pakujemy ciężkie plecaki teraz już na własne plecy i szukamy ścieżki w dół. Doliną ciągnącą się do wsi Baczor wędrujemy dwa dni, początkowo trudnym, kamienistym terenem, potem szerokimi i zielonym pastwiskami. Wieczorem pierwszego dnia marszu spotykamy ludzi – wycieczkę Niemców obsługiwaną przez lokalną, tadżycką agencję trekkingową. Czekają na nich rozbite namioty, kucharze pytają się o papierosy, lecz i u nas z tym krucho. Ostatniego dnia wycieczki znów przekraczamy rzekę, dolina nie chce się skończyć. Bliskość wsi zapowiadają pola uprawne, pierwsze domostwa, w końcu docieramy na umówione miejsce spotkania z resztą grupy – most, przy którym biwakowaliśmy pierwszej nocy. W oczekiwaniu na nich rozkładamy się nad rzeką, udaje się nawet kupić fajki od miejscowych wracających z miasta. Następnego dnia umówiony samochód oczywiście nie pojawia się, pół dnia zajmuje załatwienie rozpadajacych się UAZów, przy okazji możemy obejrzeć jak mieszka nasz przewodnik. Zaprasza nas do domu i częstuje obiadem: ziemniakami z makaronem. Jemy z jednej miski. Wczesnym popołudniem docieramy do drogi asfaltowej, tu jest sklep, piwo smakuje wyjątkowo.
W Pamir Lodge, po blisko dwóch tygodniach możemy się wreszcie umyć pod prysznicem. Nie żebyśmy narzekali na warunki na szlaku – prawie codziennie udawało się wykąpać, choć woda była lodowata. Tutaj jednak jest ciepła woda, wieczory są także ciepłe. Objadamy się normalnym jedzeniem, ale w granicach rozsądku: w Ladakhu takie potrekkingowe obżarstwo przypłaciłem solidnym bólem brzucha. Wolny dzień poświecamy wycieczce do Garm-Chasma, gdzie są gorące źródła, potem do późnej nocy siedzimy z chłopakami, którzy przyjechali tu z Polski na motorach, co skutkuje nazajutrz silnym bólem główy. Ale nie zmiłuj, kalendarza nie da się oszukać i mimo kaca pakujemy znów plecaki na dach vana, sami upychamy się w środku i rozpoczynamy podróż powrotną do Duszanbe. W stolicy tym razem mamy czas na zwiedzanie. Docieramy tu rano, lokujemy się w poleconej przez rodaków taniej turbazie i wędrujemy po dosyć sympatycznym mieście. Upał tutaj panuje niemiłosierny, z ulgą witamy więc wieczór, świętujemy przy stole zastawionym szaszłykami i piwem – to ostatni dzień spędzony w pełnym składzie.
Nadchodzi czas pożegnania. Ze szczerym żalem rozstaję się z resztą ekipy, bardzo się zżyliśmy przez te trzy tygodnie. Z jednej strony zazdroszczę, że już za kilkadziesiąt godzin będą w domu, z własną łazienką i łóżkiem. Z drugiej strony pociąga mnie perspektywa dalszej włóczęgi w nieznane: tajemniczy Uzbekistan, o którym praktycznie nic nie wiem. Rozdzielam sprzęt, który mi się nie przyda w dalszej podróży, dzięki temu plecak robi się lżejszy o dobre dziesięć kilogramów. Ściskamy się i wyruszamy z Pawłem na poszukiwanie transportu do granicy tadżycko-uzbeckiej. Za kilka godzin opuścimy Tadżykistan na dobre. Coś się kończy, coś się zaczyna.