Jeżeli dzień zaczyna się od odkręconej butelki w plecaku – wiedz, że coś się dzieje. Bo bywa tak, że pech prześladuje od rana do wieczora…
Wstajemy razem ze słońcem. Noc była wyjątkowo ciepła, śpiwory pokrywa wilgotna mgiełka rosy bo spaliśmy na trawie, pod gwiazdami. O ileż to przyjemniej, niż w zimnej, ciasnej kolebie tuż obok! Szybkie śniadanie, na podejściu pod ścianę wyprzedza nas dwójka „dziadków”, Czechów. Podejścia tego niewiele – 20 minut. Pokonujemy ten sam tunel „szczeliny brzeżnej” co wczoraj, bo pierwszy wyciąg drogi Birkenmajera pokrywa się ze startem prawego Puskasa.
Zaglądam do plecaka – a tu niespodzianka, oczywiście… Butelka z witaminką otworzyła się, buty mokre, bluza mokra, uprząż mokra. No nic, Sylwia ma ponad litr wody więc problemu nie ma. Złorzecząc na bagienko w butach wspinaczkowych, zaczynam pierwszy wyciąg i zaraz, po kilkunastu metrach, odbijam w lewo w początkowo dość wąski kominek. Później się poszerza, na drugim wyciągu mamy jeszcze przewinięcie przez zaklinowany blok i kończymy go na ściance tuż pod trawiastymi tarasami. Tutaj topo każe trawersować mocno w prawo, dwójkowym terenem. Dwójkowy teren jest trudny orientacyjnie – to fakt.
Początkowo lecę szeroką, trawiastą półką, nad sobą po prawej – tam gdzie teoretycznie mam się kierować – połacie połogiego, łatwego terenu. No cóż, walimy na azymut. Tymczasem kończy się lina, więc po środku ścianki zakładam stanowisko i ściągam Sylwię. Za nami idą Czesi, którzy wyprzedzili nas na podejściu. Widać, że mają dobre tempo, więc ja także nie obijam się. Na tych kluczących wyciągach nowo zakupione radia robią niezłą robotę.
Patrzę dalej: w górę, lekko w prawo. Najpierw parę metrów poziomego trawersu, później już w prosto, pod płytą w wąskie gardło nie grożące zbytnimi trudnościami. Dalej robi się ciekawiej – na środku strome żeberko, po lewej płyta, po prawej jakby trochę lepiej. Coś mi się ta płyta nie podoba. Co by tu zrobił Birkenmajer? Może w prawo? Ok… Tempo spada, zdecydowanie to nie jest już czwórka. Gęstość osadzanej asekuracji dobitnie o tym świadczy a mnie te kilkanaście metrów solidnie wymięło. Tak wygląda mniej więcej limes komfortu psychicznego w Tatrach, ergo będzie z V+. Trzeba jednak przyznać, że wspinanie piękne: skała lita, przechwyty delikatne, asekuracja dobra. Kończę wyciąg na małej trawiastej półeczce, w szpejarkach zostało kilka kostek oraz dwa tricamy, z których udaje się namotać całkiem solidne stanowisko. Kolejny dobry zakup.
Zanim Sylwia dotrze, mi już ciśnienie spadnie. Wiem, że zeszliśmy z drogi, ale co tam – teren wyżej wkaszalny, wyciąg był ładny, pogoda fajna. Dzielimy się wrażeniami, po czym ruszam dalej łatwym żlebikiem, pełną parą. Po chwili docieram na dużą trawiastą półę… na której wczoraj już byliśmy. Wyszliśmy na prawego Puskasa, no pięknie! Przynajmniej wiemy, gdzie jesteśmy. Patrzę na słowackie fototopo, stąd można uderzyć na lewo wariantem za IV+, jak się później okazuje są to końcowe wyciągi drogi Lipka/Święcicki. Szerokie płyty nad nami nie narzucają ewidentnego przebiegu wariantu, więc z „wczorajszego” stanowiska idę na azymut, diagonalnie w lewo. Może trochę utrudniłem, ale wspinanie znów jest ładne.
Są to dwa fajne, płytowe wyciągi przecięte niewielkimi półkami. Kończę je na trzeciej z nich, powinien zostać jeszcze jeden do filara więc możemy sobie pozwolić na kawałek czekolady i krótką przerwę – jak do tej pory, lecieliśmy dość szybko, bez piknikowania na stanowiskach. Nad nami niezbyt sympatyczna ścianka, ale bliski koniec wspinania motywuje, aby sprawnie ją pokonać. Tymczasem po kilku metrach czuję pierwsze, ciężkie krople deszczu. Oj, to nie będzie taki kapuśniaczek jak wczoraj. Zblokowałem się na chwilę przed balansującym przechwytem, teraz szybka kalkulacja: im dłużej będę czekał, im więcej deszczu spadnie, tym będzie gorzej. No to rura do góry… później już łatwiej, ale teraz całkiem mokro.
Wreszcie jest: filar. Na szczęście na ostatnim stanowisku założyłem kurtkę, więc przemoknięty jestem tylko poza nią. Wiem, że Sylwią może mieć problemy, asekuruję sztywno, dochodzi tutaj w regularnie zlewie. Widzę, że na płytach nad rampą ktoś zjeżdża ze spita, zaglądam więc do środka ogromnej załupy – dziadkowie z Czech zjeżdżają, jest linia zjazdów! Trzeba by się tam dostać, jakiś trawers, spróbujemy. Zlewa ustabilizowała się, co chwila słychać łomoty burzy zza Łomnicy. Schodzę kawałek w dół, potem długi wykrok… i dup! Ukruszony chwyt, lecę parę metrów, zawisam na linie. Po kilku sekundach dochodzi do głosu łupiący ból w nodze, trzęsiawa rąk. Dwie minuty na uspokojenie, próbuję dalej iść, ale nie widzę tego. Nie tutaj. Powrót na stanowisko, później znowu w dół – może uda się z czegoś zjechać do załupy. Nic z tego. Znowu do stanowiska, 15 minut na analizę sytuacji, obserwuję jednocześnie ruchy burzy. Chyba przechodzi na niziny, tyle dobrze. Wygląda na to, że nie pozostaje nic innego jak ruszać powoli ze sztywną asekuracją rampą do góry, przez szczyt.
Ruszam powoli, ostrożnie. W miarę możliwości zakładam przeloty, dość już emocji. Choć buty trzymają przyzwoicie, nie można za bardzo ufać ani chwytom, ani stopniom. Po przejściu niewielkiego progu patrzę w prawo – są! Dwa ringi zjazdowe na spitach, jest dobrze! Docieram do nich na ostatnich metrach liny, ściągam Sylwię i zaczynamy zjazdy. Kalkuluję, że skoro jest to stanowisko, powinna być logiczny ciąg stanów co 50 metrów. Nic bardziej mylnego… Mijam duży, wklejany ring, widzę taśmy niżej… to tylko spit, do tego jakieś 10 metrów poniżej końca liny. Nic to, wypinam się i schodzę do niego, tymczasem Sylwia zjeżdża do wyższego ringa, stamtąd dopiero zjeżdża do mnie. W międzyczasie ściągana lina strąca średniej wielkości telewizor, rozbity na mniejsze głazy przelatuje obok mnie o kilka metrów. O tyle dobrze, że kolejne 3 zjazdy możemy wykonać z solidnych stanowisk, niestety na drugim znów ta sama przygoda, lina kończy się 15 metrów nad ringiem, bo ominąłem wyższy.
Trzy ostatnie stanowiska zjazdowe są już niestety niezbyt fajne. Pierwsze – pętle na bloku. Blok wygląda ok, jedna z pętli jest nowa, więc doubezpieczony, zjeżdżam pierwszy jako cięższy osobnik, jest ok. Zjeżdża i Sylwia, chcemy ściągać linę, lina nie idzie. Co tam się do cholery znowu stało? Pół biedy, że zblokowała się od razu, przynajmniej jest pewność że wisi porządnie na stanowisku i można obciążyć obie żyły. Cóż robić: prus i do góry. Czas tymczasem ucieka nieubłaganie… 50-metrowy wyciąg, prowadzący po części zalanym kominkiem, nie należał do przyjemności, ale w efekcie udaje się usprawnić linę, zostawiam karabinek i po zjeździe ściągamy ją.
Kolejne stanowisko ze spitów i starych taśm, jest maillon, idzie sprawnie. Teraz jeszcze ostatnie: trzy stare haki, jakieś repy, paskudztwo. Jednak bliskość piargów dodaje jakby odwagi, nie ma zresztą wyjścia. Szybko, lecz delikatnie, bez niepotrzebnych szarpnięć, docieram do śniegu u podstawy ściany, zegarek pokazuje 18.20. Cholera, ostatnia kolejka może pojechać bez nas… Piękna perspektywa! Sylwia kończy zjazd po 18.30, w ekspresowym tempie wrzucamy szpej do plecaków i zbiegamy do koleby po rzeczy, przepakowujemy wszystko i dalej biegiem do stacji nad Łomnickim Stawem. 19.17, ostatnia pojechała o 19. Hammet czeka od 16 przy samochodzie, więc nie pozostaje nic innego jak odpalić ostatnie rezerwy energii i cisnąć ile fabryka dała na parking na samym dole. Tak oto, po 11 godzinach w ścianie, kończymy niedzielną wycieczkę. Zadowoleni, bo cali i zdrowi. Nie licząc potłuczonej nogi i dwóch pozostawionych karabinków, obyło się bez strat. A wartością dodaną niech będzie zdobyte doświadczenie…
A sobota? Udało się całkiem sprawnie przejść tzw. prawego Puskasa. Droga ładna, w początkowych partiach bardzo łatwa, więc można lecieć szybko. Później, w okolicach dużej trawiastej półki, zaczyna się fajne wspinania z piątkowymi miejscami, dobrą asekuracją i pięknymi formacjami. Droga kończy się na filarze, sporo wyżej niż Birkenmajer. Stąd do szczytu możemy iść na lotnej bądź rozwiązani, po przejściu przez Kieżmarski szczyt schodzimy kawałek w stronę Małego Kieżmarskiego, później na Huncowską przełęcz i Huncowskim żlebem w dół. Cały czas wyraźną ścieżką, nie trzeba więc uważnie studiować opisów aby znaleźć drogę Zejście nie jest trudne, jednak może dać w kość, szczególnie w żlebie. Nie warto skracać sobie drogi schodząc wcześniejszymi żlebikami – o czym osobiście przekonaliśmy się. Warto zostać na noc na polanie pod ścianami Łomnicy i Kieżmarskiego. Miejsce jest naprawdę wyjątkowe, choć nie obfituje w wygodne koleby a nad głową wiszą druty kolejki, to kontrast pomiędzy łagodną zielenią trawy i monumentalnymi ścianami rekompensuje te wady. Na Kieżmarskim trzeba być, a noc pod nim spędzona na długo zapadnie w pamięć.
Tak jest, tricamy – różowy i czerwony. W międzyczasie miałem jeszcze okazję spróbować ich w dolomicie i wapieniu i jestem zachwycony.