Dolomity kojarzą się głównie z via-ferratami – całkiem słusznie, bo atrakcja to nie lada. Dodatkowo bliskie sąsiedztwo Morza Śródziemnego i pięknym miast włoskich oferują możliwości świetnej aranżacji lajtowego wyjazdu w celach zarówno górskich jak i krajoznawczych.
Swoim zwyczajem postaram się ograniczyć część opisową na rzecz obrazków, tym bardziej że rejon Cortiny jest dosyć popularny ostatnimi czasy. Słoneczna Italia zafundowała nam dosyć paskudną pogodę, skutkiem czego blisko dwutygodniowy wyjazd zaowocował zaledwie czterema wycieczkami, nie licząc spaceru do wodospadów. Mam mimo wszystko nadzieję, że zdjęcia zachęcą parę osób do przedsięwzięcia wyjazdu w ten świetny rejon, bo to naprawdę nie jest wielka wyprawa – jeden dzień jazdy dobrymi drogami, a radochy na miejscu mnóstwo
Camping Olimpia – jakby ktoś nie wiedział jak wygląda
Startujemy z Passo Giau na vf. Nuvelau (tak to się pisze?)
Sielskie alpejskie obrazki
Dziewczyny walczą z mapą
Podejście pod ścianę – brzmi dumnie
Kaśka na ubezpieczonym odcinku podejścia na Nuvelau
Sama ferrata dosyć rzęchowata i bardzo łatwa. Wychodzimy nią na fajny, mocno zerodowany płaskowyż szczytu Nuvelau. Na szczycie znajduje się schronisko, do którego jest bardzo łatwe dojście z drugiej strony – nie dziwią więc tłumy.
Agata z Tofaną w tle. Tofana to nie to dziecko, to szczyt w chmurach z tyłu
Kaśka wśród szalejącej erozji skalnej
lądowisko dla helikoptera i cyrk przed schroniskiem
…oraz atrakcje samego schroniska
Zejście z Nuvelau. W tle Averau (po lewej) oraz Tofana di Rozes
Vf. Averau. Tu już Kaśka miała pewne problemy, ale wejść się dało. Ferrata krótka i bez rewelacji
Na szczycie Averau. Można wpisać się do książki wejść
Tofany
Passo Giau – hotel, parking, start i meta
Wycieczka przez ferraty Nuvelau i Averau jest całkiem sympatyczna, niezbyt długa i lajtowa. Skład naszej ekipy – Agata, Kaśka i moja skromna osoba – niestety nie był na tyle zmobilizowany aby wstawać wcześnie rano, w końcu to wakacje. Wobec tego dzień w dzień borykaliśmy się z problemem późnego startu, co jednak miało swoje plusy. Zdyscyplinowane tłumy przewalały się bowiem z rana i na większości tras mieliśmy luz. Następnego dnia, mimo porannego deszczu, zmobilizowaliśmy się i późnym przedpołudniem wyruszyliśmy na vf. Strobel. Ściana przywitała nas spadającymi kamieniami, ale nie udało jej się nas wystraszyć…
Tabliczka pamiątkowa
Przepak pod ścianą
Pogoda dosyć złośliwie raczyła nas co chwila lekkimi opadami, więc w miarę możliwości chowaliśmy się pod liczne przewiechy na trasie. Sama ferrata bardzo fajna, ładna ściana pocięta zygzakiem trasy. Są trudniejsze momenty, ale dziewczyny po wczorajszych doświadczenia dały sobie świetnie radę.
Przeczekujemy deszcz. W roli głównej Petzl Elia
Burza krąży w okolicy. Chodzenie po piorunochronie w takich warunkach jest nieco stresujące
Kolejny deszczyk…
…i znowu się przeciera. Do pokonania ciekawa ścianka
Jeszcze jeden deszczyk
Szczęśliwe szczytowanie
j.w.
j.w.
A tu już widok na przełęcz, z której spada fenomenalny żleb zejściowy
Żleb, którym schodziliśmy do doliny śni mi się po nocach – jedno wielkie żwirowisko. Na zejściu jeszcze trochę pokropiło, a cała wycieczka nieco dała nam w kość, między innymi ze względu na wymuszone pogodą postoje. Zeszliśmy więc spokojnie do auta, podjechaliśmy do Cortiny po świeże pieczywo… i klops. Auto nie chce odpalić. Próbuję na różne sposoby, podpinam się kablami do innego auta – coś tam ruszy i gaśnie. Tak to jest jak się jedzie w trasę autem kupionym tydzień wcześniej Godzina późna, mechanika w okolicy nie ma – nie myśląc wiele stoczyliśmy się gruchotem na parking pod lodowiskiem, gdzie można było legalnie i za darmo parkować. Dziewczęta rozłożyły na chodniku nasz elegancki stolik kempingowy i przyrządziły kolację, ja zaś – jak przystało na rasowego humanistę usiadłem i przeprowadziłem analizę logiczną przyczyn awarii Trudno się dziwić, że przy tak profesjonalnym podejściu do sprawy natychmiast zlokalizowałem usterkę niestety usunięcie jej wymagało już działań manualnych, więc tę noc spędziliśmy w kabinie pojazdu. W Cortinie noclegów poniżej 50 e/głowy nie znają następnego poranka po upojnej nocy w samochodzie znaleźliśmy mechanika, odstawiliśmy auto, po czym zasiedliśmy przy budce z winem racząc się lokalnymi trunkami (0,50 e za spory kieliszek do pełna). Zdążyliśmy jeszcze zwiedzić centrum miasteczka, sklepy sportowe i wypić po kawie a auto było gotowe. Jako że pogoda nie nastrajała optymistycznie, postanowiliśmy przenieść się na zachód do Malga Ciapella, pod Marmoladę. Takoż i uczyniliśmy.
Srebrna strzała na kempingu w Malga Ciapella
Niestety następnego dnia pogoda nie poprawiła się – lało. Prognozy zapowiadały kilka dni syfu, więc zdecydowaliśmy ewakuować się na południe, do Wenecji. Z opcją wygrzania się na jakiejś plaży. Na południu też lało. Pojechaliśmy więc na wschód, do Triestu. Tam również lało. Tym sposobem przyszła niedziela i czas odstawienia Agaty na samolot powrotny do Krakowa, praca wzywała. Dziwnym zbiegiem okoliczności pogoda nagle poprawiła się Zdążyliśmy jeszcze skorzystać z basenu na kempingu Alba d’Oro pod Wenecją i w te pędy wróciliśmy w góry, z powrotem do Malga Ciapella. Następnego dnia rano pojawiliśmy sie przed godziną 8 pod dolną stacją kolejki na Marmoladę.
Dolna stacja tesco-kolejki
Startujemy na Marmoladę
Lodowczyk
Piz Boe, grupa Sella
Kaśka na 'smyczy’
Potworne szczeliny!
Ubezpieczony odcinek nad lodowcem
j.w.
Bronimy krzyża. Oczywiście pogoda siadła i widoki kiepskie
Wspaniałe schronisko na szczycie
Schron w środku
I front ze szczytem Punta Penia w tle
Pożegnanie z lodowcem…
Po zejściu z góry rzuciliśmy okiem na muzeum przy dolnej stacji kolejki po czym udaliśmy się na zasłużony relaks na kempingu „Marmolada”. Kemp w Malga Ciapella zrobił na mnie zresztą najlepsze wrażenie ze wszystkich które zwiedziliśmy na tym wyjeździe – a sporo zwiedziliśmy . Czysty, dużo przestrzeni, fajny klimat a do tego stosunkowo niskie ceny. Następnego dnia powrót do Cortiny i krótka wycieczka do doliny Fanes, z fajnym obejściem wodospadu. Wieczorem znowu zaczyna kropić, ale twardo postanowiliśmy spać „na dziko” przy drodze, w okolicach Ospitale. Klapa bagażnika okazuje się bardzo praktyczna.
Bajzel w bagażniku i nasz elegancki zestaw kempingowy z Decathlonu i Kauflandu
Pogoda poprawia się późnym rankiem. Ambitniejsze plany biorą w łeb, pozostaje cel awaryjny: Col Rosa. Jak opisuje przewodnik jest to ferrata trudna ale niezbyt długa. Startujemy spod Olimpii.
Col Rosa w całej okazałości. Ferrata startuje nad przełęczą po lewej, mniej więcej widocznym filarem
Start vf. Ettore Bovero
Na filarku
Powietrze i ludzie pod nogami
Kaśka walczy
Na szczycie
Przy trasie zejścia można obejrzeć ruiny umocnień z I Wojny. Sama ferrata zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie – pięknie poprowadzona, ładna, urozmaicona. Tutaj można poczuć namiastkę wspinania w wielkiej ścianie
Cały wyjazd pozostawił duży niedosyt Dolomitów. Pogoda – jak to bywa – płata figle. Niestety Włochy nie zawsze bywają słoneczne, ale może to była swego rodzaju zachęta aby wrócić na dłużej, z poważniejszymi planami. Liczę, że okazja nadarzy się wkrótce
Wszystkie zdjęcia tutaj: http://picasaweb.google.pl/m.semow/Dolomity#