Himalaje to nie tylko Nepal. Kiedy we wrześniu tam trwa jeszcze sezon monsunowy, na świetną pogodę możemy liczyć po drugiej stronie pasma, na terenie indyjskiego Ladakhu. Dużo słońca, mało wody, wspaniali ludzie – zapraszam na relację z trekkingu doliną Markhy.
Do Leh przyjechaliśmy z dosyć nieskonkretyzowanymi planami górskimi, dysponując wcześnie tylko powierzchownym przewodnikiem oraz paroma relacjami znalezionymi w internecie. Po przybyciu na miejsce udało się wyjaśnić wiele wątpliwości, pojawiły się również nowe problemy. Wiele informacji uzyskaliśmy od spotkanego turysty z Warszawy, one między innymi zdecydowały o wyborze konkretnej trasy.
Parę słów o warunkach trekkingowych w Ladakhu.
Oczywiście są to Himalaje. Podobnie jak w przypadku tras nepalskich (o tych piszę tylko na podstawie tego co czytałem i słyszałem od znajomych), mamy do czynienia z dużymi przewyższeniami, dużymi odległościami oraz wysokościami przekraczającymi 5.000 metrów.
Co jest charakterystyczne dla Ladakhu? Przede wszystkim nie dociera tu monsun. Góry są suche, roślinność występuję praktycznie tylko w korytach strumieni, granica śniegu jest wysoko, klimat jest bardzo komfortowy (z mojego punktu widzenia). Sezon turystyczny trwa całe lato, póki da się tu dojechać i temperatury są wysokie. Drugi punkt charakterystyczny to zagospodarowanie szlaków. Co prawda najbardziej popularne trasy trekkingowe (m.in. Dolina Markhy) oferują co najmniej co kilka godzin tea house’y, gdzie możemy dostać herbatę i zupki chińskie, przechodzimy przez wioski etc., natomiast jest bardzo dużo tras, również dosyć uczęszczanych, gdzie zagospodarowanie jest ubogie. Implikuje to konieczność transportu żywności oraz namiotu własnym sumptem. Dotyczy to również Doliny Markhy, szczególnie po sezonie (czyli poza lipcem i sierpniem). Ma to swoje dobre strony – obłożenie szlaków jest stosunkowo mniejsze, jesteśmy też bardziej niezależni.
Najczęściej turyści wybierają opcję transportu sprzętu i pożywienia przy pomocy mułów i koników. Można je pozyskać wykupując kompletny trekking w agencji (może to wyglądać na przykład w ten sposób, że na każdym campsajcie będą już na nas czekały rozstawione namioty sypialne, mesa, gorąca herbata a gdy dotrzemy tam obsługa rozstawi nam krzesełka turystyczne…), który bez problemu możemy dostosować do naszych oczekiwań, możemy wynająć samego ponymana przez agencję, możemy również próbować szukać ponymana bezpośrednio. Negocjacje warunków obejmą nie tylko cenę za konika za dzień, ale także ile dni ponyman będzie potrzebował żeby wrócić do domu (jeżeli za to płacimy), czy pokryje sam koszt jedzenia oraz ile koni będzie chciał wziąć (często pada stwierdzenie, że poniżej 4 im się nie opłaca). Warto wziąć pod uwagę, że im więcej wygód będziemy chcieli mieć, tym więcej koni będzie potrzebne, za tym idzie też więcej osób obsługi, co generuje kolejne kilogramy ładunku i tak dalej.
Kolejną możliwością jest wynajęcie portera. Jest to dosyć rzadko stosowana forma transportu, ale bardziej opłaca się dla samotnego turysty niż konie, z powodów w/w.
Trzecią opcją jest transport wszystkiego na własnych plecach. Decydując się na ten wariant mamy największą swobodę poruszania się (idąc z końmi i obsługą musimy podporządkować się pewnym ustaleniom), ale idziemy zdecydowanie wolniej, mniejszy jest też sam komfort marszu. Oczywiście jest to pewna oszczędność (z tego co pamiętam, koszt wynajęcia jednego konia/dzień wynosił ok. 10 zł, więc koszt totalny: 4 konie na 7-dniowy trekking, to co najmniej 280 zł, jeżeli uda nam się wynegocjować że nie będziemy płacić za powrót ponymana). Warto dodać, że istniejąca infrastruktura (tea house’y) w Dolinie Markhy pozwala na znaczne ograniczenie noszonego żarcia. Wzięliśmy po 2 podwójne zupki chińskie oraz po 16 niedużych batoników na planowane 8 dni w trasie. W tea house’ach jedliśmy głównie zupki chińskie (zwykle 1/dzień), raz śpiąc w homestay’u, czyli „agroturystyce” dostaliśmy ziemniaki z kluskami oraz placki ciapati i gotowane ziemniaki na drogę, potem udało się jeszcze dostać raz ryż z kapustą i raz ryż z sosem. Oczywiście czuć było niedobór kalorii, ale to był pewien kompromis. Trasę (o ile dobrze pamiętam 94 km, dwie przełęcze ~5000 metrów) udało nam się pokonać w 7 dni. Wymagało to jednak ok. 10 h marszu dziennie, do oporu, z tym że ekipa nie była mocna kondycyjnie (Kaśka jechała prosto „od biurka”). Na skutek różnych przetasowań bagażowych mój plecak ważył na początku ok. 25 kg. Nie żałuję tego, że zdecydowaliśmy się na opcję samodzielną, ale następnym razem wziąłbym konie
Trasa trekkingu:
Startowaliśmy z wioski Spituk, kolejne noclegi to: Rumbak, Shingo, „namiocik” na mapie między Skyu a Markhą, „namiocik” za Markhą, Thachungtse, Nimaling. Kończymy w Chang Sumdo – tu dociera komunikacja samochodowa. Wracamy „na stopa”, poznany Słowak zabiera nas wynajętym przez siebie jeepem.
Do Spituk najwygodniej dotrzeć taksówką, kosztuje to niewiele a mamy możliwość wystartowania możliwie wcześnie. A warto, ponieważ początek trasy biegnie „patelnią”, gdzie w południe upał jest nie do zniesienia. Jesteśmy w końcu bardzo nisko – zaledwie 3.300 m.n.p.m.
Początkowy odcinek za Spituk, idziemy doliną wzdłuż rzeki Indus
Idziemy drogą szutrową, mijają nas dwa auta terenowe wiozące turystów w pobliże Zingchen. Jest dosyć sensowny sposób skrócenia drogi, gdyż odcinek ten jest wysoce monotonny i średnio ciekawy. Po kilku kilometrach wchodzimy w dolinę rzeki spływającej bezpośrednio z gór, robi się nieco chłodniej.
Droga do Zingchen
Przeganiają nas turyści francuscy, idący z małymi plecaczkami. Gdy docieramy do campsite’u Zingchen, czekają już na nich rozstawione namioty sypialne i krzesełka turystyczne, na których popijając herbatę czekają na przygotowywany w ich namiocie kuchennym obiad. My siadamy na chwilę przy tea house’ie, zamawiamy po porcji noodles, do tego ja i Przemek po Godfatherze (piwo 0,66 o niezbyt szlachetnym smaku – ale zawsze piwo). Ciężko się zebrać, ale idziemy do zmroku i po ciemku docieramy już do Rumbak.
Kasia z noodlesami w Zingchen. W tle rozkładający się obóz trekkersów agencyjnych.
Znikające słońce nad szczytami, dochodzimy do campsite’u Rumbak. W prawym dolnym rogu widać okrągły murek mani
Kolejny dzień upływa pod znakiem przekraczania przełęczy Ganda La (4.900 m). Z nadzieją na żarcie, bez śniadania, docieramy do „wioski” Yurutse. Niestety okazuje się, że to praktycznie jeden dom, spotykamy tylko kobiety mówiące Ladakhi i nie udaje nam się dostać nic do żarcia Na szczęście jeszcze przed samą przełęczą, w miejscu oznaczonym jak Ganda La Base Camp jest jeszcze tea house, gdzie spożywamy wreszcie śniadanie.
Wieś Yurutse
Podejście pod przełęcz mocno daje w kość. Powietrze rzadkie, plecak ciąży, wleczemy się noga za nogą. Do tego pogoda się psuje, robi się zimno i zaczyna prószyć śnieg. Tuż pod samą przełęczą zaczyna mi pękać łeb, zjadam pół snicersa i szybko schodzimy w dół. Na tej wysokości rosną niewielkie krzewy, widać sporo świstaków.
Murek na przełęczy Ganda La, 4.900 m.n.p.m.
Kompletnie wyrypani docieramy do wioski Shingo. Tutaj znajdujemy homestay, po dwóch bardzo ciężkich dniach decydujemy się na luksus spania pod dachem. Decyzja jest trafiona, bo kwatera jest bardzo klimatyczna. Siadamy z rodziną gospodarzy przy palenisku, jemy wspólnie z nimi kolację w największym, reprezentacyjnym pokoju domu. Zasiadujemy się do późna rozmawiając z goszczącym tu brytyjczykiem, Nickiem Eakinsem, który kręci się po okolicy opracowując przewodnik pod homestayach doliny. Rano dostajemy „suchy prowiant” – dwa placki ciapati, ziemniak gotowany w łupinie z odrobiną soli oraz soczek w kartoniku (!). Płacimy sporo (300 rs) ale warto.
Wychodzimy z Shingo
Pogoda zdecydowanie poprawia się, słońce pali, korzystamy z tego – pierwszy raz od opuszczenia z Lehu można się jako-tako umyć. Temperatura szybko rośnie wraz z utratą wysokości, schodzimy na dno Doliny Markhy, na wysokość 3.300 metrów. Ścieżka jest piękna, widoki fenomenalne.
Zejście ścieżką z Shingo do Skyu
Wioska Skyu jest dosyć duża, znajduje się tu monastyr z figurą Buddy liczącą blisko 1000 lat. Klucz dostajemy u mnicha, który… prowadzi knajpę we wsi. Siadamy na noodles i herbatę, żegnamy się z Nickiem i ruszamy dalej z ambicją dotarcia jak najbliżej wsi Markha.
Zabudowania monastyru w Skyu
Droga dnem doliny jest dosyć monotonna, jest to kilkanaście kilometrów drałowania wśród krzaków i niskich drzew, praktycznie po płaskim. Rozbijamy się przy nieczynnym tea house’ie na pustym pastwisku. Na brzegu rzeki znajdujemy sporo wyrzuconego przez wodę drewna, palimy ognisko. Noc jest ciepła, gwiazd tylu w życiu nie widziałem – wysokość i brak przemysłu w promieniu kilkuset kilometrów robi swoje.
Rozbijamy namiot na pustym pastwisku
Odcinek między Sky a Markhą jest zdecydowanie najmniej atrakcyjny widokowo, za to po drodze mijamy wiele stup i murków mani, oplecionych flagami modlitewnymi.
Lokalna architektura sakralna
Droga się dłuży, doganiają nas turyści francuscy i ich karawana.
Koniki z dobytkiem ekspedycji agencyjnej
Dochodzimy wreszcie do wsi Markha. Odtąd dolina zaczyna się wznosić, krajobraz urozmaica się. Tuż za Markhą rozbijamy się tam gdzie znajdujemy kawałek płaskiego gruntu – na łachach piachu przy rzece. Rozpalamy ognisko, jeszcze zanim zapada całkowity mrok przychodzi kobieta ze wsi po konie… Następnego dnia rano mijamy Gompę Techu, zawieszoną wysoko na skałach.
Techu Gompa
Niedługo pojawia się „bely kopec”, jak spotkany Słowak określił szczyt Kang Yaze. Daniel idzie z porterem i przewodnikiem, podróżuje sam, z nami rozmawia po słowacku, my po polsku. W wiosce Hangkar udaje nam się załapać na coś innego niż noodles. Czekamy trzy kwadranse aż potrawa będzie gotowa, po czym razem z gospodynią zajadamy ryż z kapustą. Rewelacja!
Tea house przed Hangkar, w tle Kang Yaze II
Za Hangkar ścieżka robi się bardziej stroma, wspinamy się do obozowiska Thatchungse. Jesteśmy na 4.500 m.n.p.m., robi się dosyć chłodno. W nocy obok naszego namiotu pasą się jaki, pomrukując groźnie. Kolejnego dnia chcemy przejść przez przełęcz, ale rano Przemek odmawia wstawania wcześnie i grzejemy się w porannym słońcu, gotując zupkę chińską na śniadanie.
Obozowisko Thatchungse, wszystkie ekipy już wyruszyły – został tylko nasz namiot
Efektem porannego leniuchowania jest duża obsuwa, przed nami sporo podejścia, widoki oszałamiające.
Idziemy coraz wyżej
Do kolejnego punktu – tea house’u na pastwiskach Nimaling docieramy bardzo późno, ok. 15.00. Do tego pogoda się psuje, bardzo mocno wieje i robi się zimno. Na horyzoncie pojawiają się nieprzyjemne chmury. Po przeanalizowaniu sytuacji decydujemy odłożyć atak na przełęcz na dzień następny. Pojawia się gospodarz knajpy, dostajemy noodles i herbaty i pakujemy się do śpiworów. Robi się coraz zimniej. Umawiamy się na 19 na jakieś konkretne jedzenie w tea house’ie, jemy ryż z sosem i szybko pakujemy się z powrotem do śpiworów. Szykuje się burza. Jesteśmy na wysokości 4.700 metrów.
Obozowisko Nimaling przed burzą
Daję Kaśce mój ciepły śpiwór, ja się pakuję do starego hannaha we wszystkim co mam na sobie. Zaczyna padać śnieg, koło 22 jest już kilkanaście centymetrów. W nocy budzę się kilka razy, ale nie jest źle. Rano pogoda piękna – błękitne niebo i bardzo zimno.
Poranek po opadzie
Jemy coś na ciepło w tea house’ie, pakujemy się szybko i ruszamy w stronę przełęczy. Mamy przed sobą 500 metrów przewyższenia, czuję że mam dużo lepszą aklimatyzację niż na Ganda La. Idę bardzo powoli, ale bez przerw. Daniel z przewodnikiem i porterem wychodzą pół godziny po nas, ale szybko nas wyprzedzają.
Podejście na przełęcz Kangmaru La. W tle Kang Yaze I i II
Docieramy na przełęcz. Widoki zapierają dech w piersiach. Z jednej strony mamy grupę Kang Yaze i szczyty nad Doliną Markhy, z drugiej strony gdzieś w dali majaczą szczyty Karakorum. Na przełęczy czeka na nas Daniel, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, odpoczywamy chwilę i ruszamy dalej.
Ekipa na Kangmaru La, 5.200 m.n.p.m. Od lewej: Kaśka, ja, Daniel i Przemek.
Widok z przełęczy na północny wschód. Gdzieś w chmurach po lewej jest k2
Zejście z przełęczy bardzo strome, mimo to idzie się dosyć dobrze. Coraz więcej tlenu w powietrzu i perspektywa zbliżających się luksusów czekających nas w Leh dodaje sił. Zatrzymujemy się jeszcze po drodze na coś ciepłego (noodles) i decydujemy się iść dalej – do Shang Sumdo. Mimo wcześniejszych poślizgów pojawia się realna szansa ukończenia treku w 7 dni.
W zejściu do Shang Sumdo. Kanion przez który wiedzie szlak jest bardzo malowniczy.
Niestety robi się późno. Prawdopodobnie nie zdążymy na autobus odjeżdżający do Leh, czeka nas jeszcze jedna noc pod namiotem… Gdy dochodzimy do Shang Sumdo ktoś wychodzi nam na spotkanie – to Daniel czekał na nas, żeby zaoferować podwózkę. Rano obudziliśmy się po burzy śnieżnej, pokonaliśmy najwyższą przełęcz na tej trasie, zeszliśmy prawie 2 km niżej, wieczorem siedzieliśmy już w knajpce w Leh nadrabiając tydzień żywienia się zupkami chińskimi. Życie jest piękne
Shang Sumdo – koniec drogi