Wyjazd kompletnie na wariackich papierach. 3 bite tygodnie wcześniej na delegacjach, logistyka cała w rękach Madmuna, do tego tragiczne prognozy pogody dla południowej Francji. Co było robić – urlop zaklepany, i tak będzie lepiej niż w pracy 😉
Gdzieś w okolicach obwodnicy Krakowa zapada decyzja, że jedziemy jednak przez Włochy zahaczając o Wenecję. Luźny plan zakładał ewentualny nocleg na znajomym kempie w Mestre, ale (ku mojemu zadowoleniu) reszcie wycieczki zainteresowania i cierpliwości do tłumów wystarczyło na 4 godziny 🙂 I wczesnym popołudniem ruszamy dalej przez Włochy na zachód – budżetowo, omijając autostrady. Nocleg wypada w pobliżu Finale Ligure, na luksusowym parkingu autostradowym (opłacało się zapłacić na bramkach 2,70 EUR za ten odcinek). Rano espresso przy plaży, później Monaco przez okna samochodu i po szybkich zakupach inicjujemy dietę opierającą się na serach i bagietkach. Trzeciego dnia jazdy docieramy tryumfalnie na kemp Les Cigalles, świętując to wydarzenie razem z Groszkami przywiezioną pigwówką. Zaczyna padać.
Rano dalej pada. Eksplorację rejonu rozpoczynamy od decathlonu w Aubagne. Chwilowe przejaśnienie mobilizuje do wbicia szponu w coś przypominającego nasz wapień, jednak oferującego tarcie w stopniu znacznie bardziej satysfakcjonującym. Jedziemy więc do Calanque du Morgiou i uderzamy pod sportowy rejonik l’Abri Cotier. Wieszam wędki na dwóch czwórkach a potem zaczyna padać. Na szczęście mamy już spore zapasy wina.
Prognoza daje pewne nadzieje na wtorek. Namówieni przez Groszków, zostawiamy auto na kempie i dajemy z buta do zatoki En Vau, zamiast podjechać na parking w Port Miou. Błąd! Do En Vau jest faktycznie kawał drogi i to góra – dół. Na miejscu urokliwa zatoczka oraz rejon sportowy nad samą wodą. Dwie ładne piątki plus na la Petit Aiguille, 6b przeczołgana z blokami i zbieramy się do powrotu – przez La Sirene, „pięknym” klasykiem Sirene liautard. Klasyk jest taki piękny, że zjeżdżamy po pierwszym wyciągu w odpowiedzi na pytanie Sylwii „czy musimy iść dalej?”. Wracamy do zapasów wina. Wieczorem pada.
Środa: Groszki zbierają się na samolot, przyjeżdża Rychu. Z Uysym w bagażniku jedziemy jeszcze do Calanque du Sormiou. Docieramy pod sektor sportowy Colline de Lune. Dziś jest święto, wjazd autem tylko do parkingu 3 km od plaży. Mocniejsza cyfra zbija nas nieco z pantałyku, ale takie prawo cyfry. Przy drugiej próbie puszcza 5c. Robi się gorąco, jedziemy na plażę. Dziś jest dzień burżuja, można się szarpnąć na obiad w knajpie i spacer po mieście. A miasteczko bardzo ładne, portowe.
We czwartek Madmunowie biorą auto i jadą popatrzeć na kanion Verdon, Rychowie odpoczywają po podróży a my wracamy do Sormiou. Zaczynamy od Col du Sormiou, obitej w sposób mocno ekstrawagancki, ringi dosłownie co metr. Cyfra niewielka, miejsce idealne do nauki. Atrakcją jest lekko przewieszona droga po pancernych klamach – „PEGC”. Później śniadanie na plaży, byczenie się i powrót przez sektor La Pineda i l’Arenas na parking. W l’Arenas, przy drugim podejściu pada piękne 6a – płytowe skradanie na bodajże 25 metrach, trudności mniej więcej równomiernie rozłożone, bajka. Les seigneur des rings. Można jechać na wino.
Przychodzi i ostatni dzień wspinania. Jest pewna nowość: mamy wreszcie normalne topo. Czyli takie, w którym są drogi. Mówiąc szczerze, Rockfax nadaje się najwyżej do zawinięcia sera na drugie śniadanie. Miejscowy przewodnik obejmuje pincet razy więcej dróg i z nim w dłoni tu rzeczywiście jest wspinania na lata. Jedziemy z Rychami do Sormiou i z parkingu nad samym morzem startujemy pod sektor Pyromaniaque, oferujący 3-5 wyciągowe niezbyt trudne drogi. My się wbijamy w 5c, dziewczyny w 4c. Nasza la Malavita w trudnościach trzyma dosyć solidnie, a widoki również niczego sobie. Spotykamy się całą czwórką na szczycie i razem zjeżdżamy pod ścianę. Można wreszcie zjeść śniadanie i… zawinąć się do kempu na wino 🙂
W sobotę zwijamy się w stronę domu, odwiedzając jeszcze po drodze Awinion. Może nie do końca usatysfakcjonowani wspinaczkowo, ale wypoczęci. Parę tipów z kategorii logistycznych:
1. Warto kupić przewodnik „Escalade Les Calanques”. Kosztuje 30 eur, ale dzidowanie na skanie z Rockafaxa naprawdę mija się z celem.
2. Koszty życia na miejscu, na kempie Les Cigalles to ok. 9 eur/dzień. Na to się składa 7,5 eur za osobę oraz 5 eur za emplacement, czyli kwadracik gdzie rozbijamy namioty. Zakupy robimy w markecie w Cassis (10 min z buta z kempu) bądź w którymś z dużych supermarketów, np. Auchan w Aubagne bądź Intermarche w Sormiou.
3. Z Krakowa to ok. 2000 km, jadąc przez Niemcy autostradę mamy za darmo, koszt bramek we Francji to ok. 50 eur. Nie ma problemu z tankowaniem gazu na autostradach, poza nimi – owszem.
4. Przyzwoity ser kosztuje ok. 2 eur, podobnie wino, bagietka 1 eur, reszta jedzenia nas nie interesuje 😉 Nam schodziły 3 sery, 2 bagietki i 2 wina dziennie.