Czyniąc zadość obowiązkowi kronikarskiemu niniejszym relacjonuję trzy weekendy spędzone na jedno kopyto: z nartami w puchu. Po kolei więc: Babia Góra ze Slanej Vody, Pilsko z Belej Farmy oraz Wielki Chocz i okolice Rysianki.
Babią odwiedzamy „po drodze” z Zakopanego. Śpimy eksperymentalnie w Chacie Slana Voda – 10 euro od łebka, do dyspozycji lokal o powierzchni mieszkania, z kuchnią. W niedzielę rano dociera reszta ekipy, prosto z Krakowa. Podejście dosyć monotonne, szczególnie początek – kompletnie płaska Aleja Hviezdoslava. Mnóstwo świeżego śniegu. Mimo paskudnych warunków atmosferycznych wyłazimy na szczyt i szybko przepinamy się do zjazdu. Na górze wywiane, twardo, niżej bardzo lekki i głęboki puch na niezbyt obfitym podkładzie. Bardzo brakuje szerokości pod butem. Aparatu nie wyciągam, za to Gargamel kręci GoPro z kasku:
[vimeo 58002608 w=500 h=281]
Kolejny wypad to jednodniówka na Pilsku, od południowej strony. Auto zostawiamy na parkingu wyciągu w Belej Farmie i szukamy szlaku, przebijając się na azymut przez las. Szlak faktycznie bez problemu znajdujemy i sympatycznie wznoszącymi się terenem drepczemy do góry. Wycieczka zdecydowanie przyjemniejsza niż w/w Babia, ze względu na brak tego „płaskiego” i odcinków podejścia w zjeździe. Tymczasem cały czas sypie, a po wyjściu na otwarty teren mamy już regularną dupówę. Do tego na zmianę ponawiewane zaspy i beton a widoczność taka że momentami można stracić równowagę w białym mleku. Bez żalu przepinamy się kawał drogi od szczytu i ciśniemy w dół – zjazd piękny, puchu sporo i podkład już o wiele lepszy.
Ostatni weekend (właściwie bieżący) to pomysł na odwiedzenie Wielkiego Chocza, o którym myśleliśmy już od paru sezonów. Później ewakuacja na Rysiankę. O warunkach na Orawie w sumie niewiele wiedziałem, poza tym że tam też solidnie sypało. Mapę wziąłem taką, jaką miałem – cikloturisticka 1:100.000 🙂 W efekcie najpierw przez pół godziny krążyliśmy samochodem w poszukiwaniu początku szlaku i jakiegoś parkingu, później zaś już na fokach zapuściliśmy się w drogę, która kończyła się w starym kamieniołomie.
Wymusiło to taktyczny odwrót i zakończone sukcesem, choć nie takie łatwe, poszukiwanie właściwego szlaku. Początkowo łagodnie, później bardzo stromo – pnie się wąska ścieżka stokami Wielkiego Chocza. Szybko wyłażą konsekwencje wielokrotnego klejenia fok: moje odmawiają współpracy i zalodzone kompletnie odklejają się. Pożyczyłem je z dużo węższych i krótszych nart. Chcąc nie chcąc, ewakuujemy się na dół do auta. Zjazd szlakiem należałby do kategorii extreme, chętnie więc wybieramy wolny od drzew żleb – koryto potoku. Ilość śniegu pozostawia wiele do życzenia, nie można sobie pozwolić na zbyt odważne skręty. Poniżej za to można już przygazować, bo teren się nieco kładzie.
Pakujemy graty do auta i z lekkim sercem uciekamy w Beskid Żywiecki. Tam ponoć śniegu od groma. Rzeczywiście, jest nieporównywalnie więcej. Trochę podsuszone foki wytrzymują w sam raz do schroniska na Rysiance, gdzie meldujemy się wraz z zapadającym zmrokiem.
Po dosyć ciężkim poranku (oj, zasiedzieliśmy się przy piwie znowu…) niedzielę rozpoczynamy zjazdem spod schroniska w kierunku Sopotni. Z mapy wynika, że stok jest dosyć szeroki a Gargamel twierdzi że las rzadki. Faktycznie, choć nie jest to buczyna taka jak choćby pod Szczeblem, to warunki są rewelacyjne. Tony puchu, fantastyczne poduchy pozwalają komfortowo poskakać a mi się gęba cieszy z tego powodu, że w zeszłym tygodniu wreszcie szarpnąłem się na nowe narty z 10 cm pod butem. Tutaj robią najlepszą robotę, chłopaki na 80’kach mają ciężkie życie.
Zjeżdżamy do porządnej drogi i idąc nią w górę zaraz trafiamy na szlak. Wkrótce z powrotem meldujemy się pod drzwiami schroniska na Rysiance, lecz tym razem nie wchodzimy do środka. Przepinamy się do zjazdu i toczymy na halę Lipowską. Tutaj zupka, lekki odsap i z powrotem wpinamy narty z wiązaniami ustawionymi do zjazdu. W planie jest podążenie za linią energetyczną, która w przypadku natrafienia na gęstszy las umożliwi nam swobodny przejazd. Na szczęście las jest równie fajny jak za pierwszym zjazdem, do tego nieco większe nastromienie pozwala przygazować solidnie. Jednym słowem: raj dla narciarza! Tak fajnych warunków nie pamiętam. Być może jakiś wpływ na te wrażenia mają nowe narty… 😉
Tyle radości nam wystarczyło. Spokojnie pakujemy się do auta i wracamy do Krakowa. A po drodze zarysowują się plany kolejnych wycieczek 🙂
Z niecierpliwością czekam na materiał filmowy Gargamela z Pilska i Rysianki, którym mam nadzieję uzupełnić niniejszą relację jak najszybciej.