Studlgrat. Trochę estetyki, trochę legendy – zebrało się, aby kolejny raz parkować pod Lucknerhaus i kolejny raz podchodzić do Studlhutte. Coś czuję, że tym razem to będzie tylko formalność.
Pierwszy raz byłem tutaj dwa lata temu. Przyjechaliśmy 15 lipca, z luźnym zamiarem wejścia na szczyt granią południowo-zachodnią. Z Polski dotarł skład 3-osobowy, tj. Gargamel, Stopa i ja. Prosto z Monachium dojechał Jarul. Czekaliśmy na niego, wcinając zupki chińskie pod ścianą schroniska, kryjąc się przed dupówą. Sypiący śnieg skierował nasze kroki na drogę normalną. Trochę żałowaliśmy, bo następnego dnia o 9 już niewiele z tego śniegu było widać. Wycieczka była mimo to udana, na szczyt weszliśmy a i powrót odbył się bez przygód.
Kolejna wycieczka datuje się na rok zeszły. Podobnie, startujemy w lipcu, również z Gargamelem, tym razem jednak towarzyszą nam Groszek i Uysy. Śniegu wyraźnie mniej niż rok wcześniej, ale na piargach widać świeży opad. Nic to, zimę lubimy więc jakoś to będzie. Tylko Gargamel niepocieszony – butki ma letnie, kalesonków nie wziął… W efekcie po osiągnięciu grani w iście zimowych warunkach, wycofujemy się jednym zjazdem z powrotem na lodowiec Kodnitz. Nie bez żalu wracamy do schroniska, potem na dół, tym razem całkiem na tarczy. W drodze powrotnej udaje nam się jeszcze zatrzeć silnik w Mazdzie, w efekcie do Żywca wracamy lawetą a dalej autobusem. Nie była to szczęśliwa wycieczka. Raty za wymianę silnika spłacam do dziś 😉
Ten rok wyglądał trochę inaczej. Urlop zaplanowany na początek sierpnia, początkowo przeznaczony miał być na „wysokie Alpy”, jednak po wymrożeniu tyłka w Valee Blanche początkiem lipca, nabrałem apetytu na ciepłą skałę. I tak z łażenia po śniegu ostało się tylko coś „po drodze” – Grossglockner sam się narzucił 🙂 W końcu stąd tylko 80 kilometrów do Cortiny…
Startujemy późno. O 20.45 jest przecena żarcia w North Fishu, w krakowskiej Bonarce (skąd zgarniamy Całkę po jej pracy) – takiej okazji nie można przepuścić. Objedzeni pangą, po 22 wyruszamy na Żywiec i Zwardoń, w Kals jesteśmy o 11 w poniedziałek. Gorąco, więc ciężkie buciory do plecaka i wleczemy się powoli do góry. Groszek i Uysy decydują się wrzucić plecaki do wagonika kolejki (jedynie 4 eur/szt., ale podobno jaja od tego się kurczą). Żeby nie było – dorzuciłem im swoje Nepale. Za to zafasuję sobie dodatkowego Weissbiera na górze…
Jak tego schroniska nie lubię – pszeniczne piwko mają wyborne. 4,2 eur – w porównaniu z Cosmiques, gdzie za 1442 0,33 l płaci się 5 eur, jest tanio! Drzemiemy przy stole, po słabo przespanej nocy w samochodzie. Chociaż Mazda oferuje całkiem wygodną tylną kanapę, to w 5 osób jest już ciasno. Sama jazda też do łatwych nie należy, przeciążony tył powoduje pływanie auta na autostradzie. Ale jesteśmy już w górach – jest fajnie. Tymczasem oglądamy sobie lokalny folklor turystyczny, czekamy na otwarcie winterraumu. Tutaj dostaliśmy nocleg. Wieczorem przechodzi lekki deszcz.
Całka i Knurek idą na drogę normalną – pośpią sobie, cholera. My o 2.30. Plecaki gotowe czekają obok wyjścia. Wyłącznik światła cudaczny, jeszcze śpiąc na nogach gapię się na niego dobre 10 minut nie mogąc rozkminić jak się to cholerne światło wyłącza. Z góry lecą już joby, wreszcie załapałem i wychodzimy. Znajome podejście, tym razem sucho, bez śniegu. Potem płaski lodowiec, Groszka wiążemy na przodku bo najwolniejszy. I po śladach dalej. Nie są wybitnie wyraźnie, ale i tak dużo ułatwiają. Pierwsi jesteśmy na szlaku.
Wreszcie jest – odbicie na grań, w prawo. Włazimy na pierwsze w miarę wygodne kamienie, przeszpejamy się trochę, poganiam chłopaków żeby do tego nieszczęsnego Fruhstuckplatz dotrzeć w przepisowe trzy godziny. Groszek zostaje z przodu, w efekcie pociągnie już na prowadzeniu do samego szczytu. Świt zastaje nas w łatwym, ale bardzo kruchym i parchatym terenie poniżej Fruhstuckplatz.
Idziemy związani, żeby nie tracić czasu na wyciąganie i chowanie liny przed trudniejszymi fragmentami. Na razie jednak problem może sprawiać co najwyżej kruszyzna. Co jakiś czas widać ringi, pręty asekuracyjne, ze znajdowaniem drogi nie ma większego problemu, choć też ewidentna nie jest – teren prosty, to i możliwości dużo. Zresztą i same stałe punkty asekuracyjne rozmieszczone są w różnych miejscach, wskazując na różne możliwości wyboru drogi. Równo po trzech godzinach meldujemy się przy tabliczce „Fruhstuckplatz”. No, nie jest źle.
Tutaj zagęszcza się asekuracja i zaczynają zauważalne trudności trzeciego stopnia. Najpierw kominek, później trawersy, ścianki, trawersy, parch… Na zmianę dwójka, trójka. Groszek dzielnie napiera, czasem zdarzy mu się jakiegoś ringa przegapić, choć wielkie są wyjątkowo. Droga jest bardzo mocno obita, jak na swoje trudności. Dodatkowo mamy trochę klamer, stalówki, grube liny do wyciągnięcia się – pełen zestaw dziadostwa. W efekcie trudności rzeczywiście odpowiadają III A0.
Czas mamy dobry, możemy sobie pozwolić na pół-sztywną asekurację w trudniejszych miejscach. Ta skała wygląda paskudnie, jakby się ledwo trzymała. O ile grań ta z daleka prezentuje się ślicznie, to z bliska wprost przeciwnie – jak wytapetowana panna z wiejskiej dyskoteki. Owszem, miejscami jest lito, warunki mamy fajne – suchutko i w miarę ciepło. Jednak do tatrzańskiego granitu, na którym się grzałem zaledwie dwa dni wcześniej, dużo brakuje. Co tam – lecimy do przodu.
Wyraźnie odczuwalne trudności trójkowe znajdujemy w 3-4 miejscach. Warto tu zwolnić, tym bardziej że fajne widoki towarzyszą nam cały czas. No, może z wyjątkiem momentów kiedy zawiało chmurą. Perspektywa odległości do szczytu jest nieco zniekształcona, ciężko ocenić ile jeszcze czasu nam zajmie wspinaczka. Możemy spoglądać na drogę normalną i porównywać naszą wysokości, ewentualnie korzystać z topo, choć poza kluczowymi miejscami nie jest zbyt pomocne. Wreszcie jest, ostatnie trudności, jeszcze kawałeczek i widzimy krzyż. No, to poszło fajnie, 4 godziny!
Jest 9.15. Ok. 10.00 dociera Całka z Knurkiem – utknęli w korkach między małym Dzwonnikiem a dużym. Piknik na szczycie, jest ciepło, pogoda stabilna. Potem powoli zaczynamy przebijać się przez tłumy na dół. Oj, ciężkie to zejście. Sucho jak diabli, Glocknerleitl z resztkami śniegu – dużo trudniej niż dwa lata temu w lipcu. To, co zwykle jest pod śniegiem sypie się strasznie. W efekcie nie dość, że zejście zabiera nam kupę czasu (muszę asekurować Całkę dość solidnie), to mocno daje w kość. Jest tak sucho, że bez problemu można wejść i zejść z Grossglocknera bez użycia raków!
Pod schroniskiem jeszcze szybki Weissbier, przepak i dalej na dół. Uff, dobrze założyć lekkie buty! W aucie sauna, zjeżdżamy szybko do Lienz, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepów – tam napad na Lidla i zaopatrzeni w soki, owoce, piwo i inne dobra kierujemy się na Cortinę. I to by było na tyle: szybko, sprawnie, bez przygód. Nie ma za bardzo o czym opowiadać, ale może i tak lepiej?