Wydawało się, że sezon letni zamknięty został definitywnie. Coś tam w Tatrach popruszyło, było pierwsze skrobanie szyb, czyli niewątpliwe oznaki nadchodzącej jesieni. Od niechcenia rzuciłem okiem na prognozy, a tutaj coś niebywałego – temperatury ponad 20 stopni, lampa przez cały tydzień. Wtedy usłyszałem głos, który mówił: „spakuj plecak, jedź pod Wołową a membrany zaniechaj!”
Plan był stary, z początku tego sezonu, jeśli nie starszy. Wołowa to słowacki klasyk na miarę Zamarłej, można nawet powiedzieć że ściana dosyć podobna – kusa, a lita. No i te piękne płyty Staflovki, które znałem ze zdjęć! Zostały tylko podrukować topo i znaleźć partnera. Tym razem ratunek przyszedł z zachodu, a mianowicie udało się ściągnąć Groszka aż z Wrocławia. O 2.08 w sobotę startujemy z krakowskiego dworca, na parkingu Popradskie Pleso meldujemy się przed godziną 5 i ruszamy asfaltem w głąb doliny. Gdy wychodzimy powyżej poziomu kosówki, zaczyna świtać, zaś o 7.30 jesteśmy już nad Żabimi Stawami.
Ludzie dopiero co wykluwają się z koleb, szczęśliwie dosyć sporą i wygodną zastajemy wolną. Śniadanko, przepak i 45 minut podejścia pod ścianę, a tu zastaje nas słońce. No i cóż, zaczęło lampić! I to nie na żarty, pierwszy raz w tym sezonie w Tatrach wbijam się w ścianę w samej koszulce. A że spodziewając się jednak typowego chłodu wziąłem grubą, wełnianą, jest po prostu gorąco 🙂 Jednak do rzeczy – wbijamy się w Staflovkę. Wejście na Rampę wybieramy środkiem, po trawniczkach. Bez problemu odnajdujemy start drogi.
Pierwszy wyciąg prowadzi w miarę prosto w górę, od charakterystycznego bloku skalnego na Rampie. Moment piątkowy stanowi przesmyk przez pas okapików biegnących dosyć szeroko w tej części ściany. Dojście do niego z dobrą asekuracją, bardzo sympatyczne wspinanie. Sam przesmyk jest uzbrojony w świetne klamy, tylko lustrzanka wisząca na biodrze nieco przeszkadza.
Wygodne stanowisko, ściągam Groszka i on przejmuje prowadzenie. Nie spieszymy się, w słońcu jest bardzo miło a za nami nikt nie ciśnie. Żyć nie umierać.
Tutaj zagwozdka, bo topo rysowane i zdjęciowe pokazują co innego. W pierwszej kolejności próbujemy według tego pierwszego, jednak ostatecznie Groszek mówi: nie puszcza. Siadamy, studiujemy topo, w końcu decyzja – jednak wprost ze stanowiska do góry. Miejsce nieprzyjemne, bo chwyty niekorzystne, ale tuż nad punktem wysyłowym z borhaka więc psycha podbudowana. Bez nadmiernego stękania Groszek pokonuje problem i trójkowym terenem kończy krótki, 25-metrowy wyciąg. Gratisowo dostaje do prowadzenia drugi, też dosyć krótki, z fajnym przewinięciem.
Nad nami słynna płyta Staflovki. Przejmuję prowadzenie, bardzo mi się podoba to co widzę nad sobą. Wiem, że chodzi się na wprost do góry, topo pokazuje lekki łuk w prawo, idę jak puszcza. Możliwości osadzania asekuracji jest dużo, chcąc nie chcąc trudności rzeczywiście oscylują koło V, nawet idąc łukiem, zgodnie z topo. Rysy co prawda zanikają, ale pojawiają się niewielkie klameczki – w sam raz. Później odbijam w lewo, na siodełko filara.
Stanowisko z borhaków niestety obwieszone autochtonami, więc zakładam swoje obok. Stąd już, według topo, 70 metrów terenu trójkowego na szczyt. W praktyce dołączamy do drogi biegnącej filarem od podstawy ściany, mimo niezbyt ambitnej cyfry wydaje się bardzo ładna. W każdym razie odcinek od końca Staflovki do szczytu jest super, końcówkę robimy na krótkiej linie, przez przełączkę pod szczytem. Teren jest chyba bardziej II niż III.
Na szczycie wreszcie – pierwszy raz w tym roku – możemy sobie na spokojnie posiedzieć. Pewnym minusem pięknej pogody jest susza w pysku, plecaków nie wzięliśmy a słońce pali niemożliwie. Do tego Groszek nie wziął papierosków na górę, ech… ale i tak jest bajka.
Autochtoni korzystają ze stanowiska zjazdowego po wschodniej stronie szczytu, do żlebu. Po dłuższym popasie i my tam zmierzamy, zjazd prowadzi nas w łatwy (I/II) teren, wzięliśmy podejściówki więc jakoś to idzie. Perspektywa resztki wody i fajek w plecaku motywuje 🙂
Powoli, bez pośpiechu schodzimy najpierw nad Wyżni Żabi Staw gdzie można wreszcie gębę zmoczyć, później nad Mały pod kolebę. Żleb, którym schodziliśmy, wygląda z tej perspektywy paskudnie.
Warto było wynosić bambetle noclegowe tutaj. Szkoda trochę, że zostawiliśmy nad Małym Żabim a nie Wyżnim, bo tam spokojniej i ładniej, a pod ścianę bliżej. Tymczasem dzień jeszcze młody, a nam nie pozostało nic więcej jak byczyć się w słoneczku. Gorąco, pięknie, to jest życie 🙂
Koło 16 słońce chowa się za granią Wołowca Mięguszowieckiego i temperatura błyskawicznie spada o 10 stopni. Gotujemy, krzątamy się, powoli zapada zmrok a na szlaku z Rysów zapalają się powoli czołówki. Jak to miło, że nie trzeba już tłuc się nigdzie 🙂 Noc ciepła, jasna, siedzimy długo dyskutując przy butelczynie, ciężko uwierzyć że to połowa października…
W kolebie śpi się świetnie, w efekcie „zrywamy” się dopiero przed dziewiątą. Na spokojnie, niespiesznie, pod ścianą jesteśmy po 10. Stanisławski wolny, uff 🙂 Szpeimy się, a tu w Stanisławskiego bokiem włazi jakiś „starszy pan” ciągnący za sobą czwórkę podopiecznych, na trzech linach pojedynczych. W efekcie na całą piątkę tylko ten jeden idzie z dołem, reszta z górą. Co kto lubi… ale w efekcie musimy czekać ponad godzinę na dole, potem jeszcze na pierwszym stanowisku. Cóż, takie życie. Za to pogoda dobra 🙂
W międzyczasie obserwujemy zespoły na pięknych płytach drogi Estok – Janiga. Wreszcie Groszek startuje, pierwszy wyciąg prowadzi od początku rysą przechodzącą potem w komin Puskasa. W efekcie uzyskujemy parę metrów fajnego wspinania więcej, w granicach III+/IV-. Wyciąg jest krótki, potem zaczyna się piątkowy komin.
Z dołu wydaje się prosty, jednak Groszek ma problemy przy pierwszym wypychającym zębie. Wpina jedną fioletową żyłę w stary hak, czerwoną w c3 i… odpada metr nad przelotem, lądując 3 metry niżej głową w dół. Ale psychę ma mocną, prowadzi dalej wyciąg do końca. Idę na drugiego, a i tak nie ma specjalnego komfortu. Szacun dla Groszka. Później przejmuję prowadzenie i idę mocnym trawersem w prawo. Teren jest zagadkowy, topo niezbyt jasne, w efekcie dłuższy czas stoję na półce pod piątkowym miejscem. Mimo wszystko lot Groszka mnie nieco zmieszał, idę nerwowo. Cam siedzi na słowo honoru, ale technicznie nie ma problemów i dalej teren już sporo łatwiejszy. Powyżej znowu piękna płyta.
Może to w kontraście do dosyć złośliwych poprzednich wyciągów, może nietypowa odstrzelona płyta – w każdym razie ten wyciąg Stanisławskiego zrobił na mnie świetne wrażenie 🙂 Początkowo idziemy prosto do góry od stanowiska, dalej mamy parometrowy trójkowy kominek wyprowadzający pod tą odstrzeloną płytę odciągową… kończącą się potężną przewieszką. Pod płytą jest zaklinowany friend, a na ścianie po prawej niewielkie, lecz dosyć komfortowe stopieńki. I pod samym przewieszeniem trzeba odbić w prawo, a tu ze stopniami już gorzej 🙂 W efekcie ruch jest długi, delikatny, lecz w połogim terenie nie siłowy. Asekuracja jest całkiem ok, więc te trudności to czysta przyjemność. Potem już wychodzimy w prosty teren trójkowy, tuż pod ostatnim stanowiskiem, wspólnym ze Staflovką.
Czekając na Groszka rozważyłem możliwości zjazdu stąd na południową stronę. Zdecydowanie brakowało jednego stanowiska. Alternatywą jest przejście przez szczyt i polecany zjazd kominem Puskasa. Komin wyglądał jednak niezbyt fajnie pod kątem możliwości sklinowania liny przy ściąganiu, nie miałem też pewności czy nasza 50’ka wystarczy. Przypominając sobie wczorajsze rozmowy na tym samym stanowisku, zdałem sobie sprawę że przecież jest jeszcze opcja zjazdu na drugą stronę filara, do nieszczęsnego żlebu. Na szczęście, na sam dół – bo schodzenie całości w butach wspinaczkowych by nas zabiło 😉 Potem tylko do koleby po bambetle, kofola w schronisku, korek na zakopiance i o 23 docieram do domu. Teraz można spokojnie czekać na śnieg.