Plany były ambitne: wspinanie w Dolomitach, może jakieś lodowce, wyszło jak zwykle – silnik w samochodzie do wymiany i budżet „zniknął” :). Trzeba coś wymyślić, bo spręż jest. I zgodnie z prognozami pogody padło na Sokoliki i Tatry, pół na pół.
Sokoliki – czyli przyjemny kamp, cudowne tarcie granitu, wszystkie kości siadają. Od rana siedzimy w skałach, wieczorem piwko, grill, pełny czilaut 🙂 Chłopaki z Wrocławia czekają już na miejscu, my startujemy na spokojnie z Krakowa w sobotę. To już drugi raz w Sokołach, więc specyfika tutejszej rzeźby nie jest zaskoczeniem, tak czy inaczej trzeba się przestawić po tygodniach na Jurze. Pierwszego dnia buszujemy po Sokoliku Małym i Dużym, pada między innymi Rysa Tota, Kroczek, Mały Hokej. Szóstki na Babie zrzucają mnie zdecydowanie, smutne to 🙁
Na szczęście forma do końca wyjazdu nieco podskoczyła, poza paroma fajnymi drogami tradowymi udało się poprowadzić sympatyczne, obite szóstki: Rój Hektora na Sukiennicach oraz Środek Chatki i Zemstę Kłapouchego na Chatce. Zdecydowanie warte polecenia! Z ciekawszych tradów na pewno należy wymienić Żółte Okapy (V+), KKP (V+) i 33 (V) na Sukiennicach czy też wspomnianą Rysę Tota (V) i Kroczek (V-) na Małym Sokoliku. W sumie, w ciągu 3 dni intensywnej pracy udało się wkosić 18 dróg, w tym dwie nieudane próby.
Tymczasem we środę ewakuujemy się z Gór Sokolich i przez Wrocław udajemy się do bazy wysuniętej, czyli Będkowic. Tutaj razem z uysym i Groszkiem dokonujemy przepaku taktycznego, nastawiamy budziki na haniebnie wczesną porę i we czwartek skoro świt ruszamy prosto na polanę Palenica. Plecaki załadowane prowiantem i ekwipunkiem dociskają do gruntu, dajemy się sromotnie wyprzedzać przez chmarę turystów klapkowych. Tłumy straszne, duszno. W schronisku pięciostawiańskim sodomia i gomoria. Uruchamiamy plan B i dosyć sprawnie załatwiamy nocleg w schronisku alternatywnym – wygodne materace, spokój, cena zacna, nie ma na co narzekać 🙂 Po opróżnieniu plecaków ze zbędnego chwilowo balastu udajemy się lekkim krokiem do dolinki Pustej, pod krótkie acz sympatyczne Zacięcie Wrześniaków.
Jako że wariant czwórkowy – idący prawym odgałęzieniem zacięcia – miałem już przyjemność zwiedzać jakiś czas temu, wybieramy nieco trudniejszy lewy wariant. Droga zlatuje bez przygód, chłopaki prowadzą swoje pierwsze wyciągi w Tatrach. Kończymy na grani po prawej i schodzimy do szlaku, potem z przełęczy na dół po plecaki.
Popołudniowa wizyta w schronisku to przykre spotkanie z wakacyjną tatrzańską rzeczywistością – udaje nam się znaleźć kawałek wolnej ławki na zewnątrz 🙂 Potem jeszcze 1,5 h czekania w kolejce na prysznic, na szczęście wytaszczone na własnym garbie piwo umila czas. Wcześnie do spania i wstajemy skoro świt – o 6 jesteśmy już w drodze, oczywiście z powrotem do Pustej. Na dziś plan przewiduje prawdziwy rodzynek, a mianowicie drogę Motyki. Spektakularne, świetne widoczne ze szlaku zacięcie, piękna płyta i stanowisko na wielkiej półce. Dwa wyciągi piątkowe. Pod drogą jesteśmy wcześnie, termometr pokazuje 7 stopni. Granit też zimny, ręce grabieją. W pierwszy wyciąg wbija się uysy, siłą rozpędu robi też drugi – aż do końca zacięcia.
Następny wyciąg ma być piątkowy, więc przejmuję prowadzenie. Początkowo wyprowadza mocnym trawersem, swoją drogą dosyć przyjemnym, w prawo, po czym musimy wejść w płytę i z niej przewinąć się na kant. Tu jest wspinanie bardzo piękne, w płycie skradanie, potem na kancie świetna lufa pod nogami. Jeden z piękniejszych wyciągów, jakie prowadziłem. Kończy się wygodnym stanowiskiem na mocno połogiej płycie – siedzimy tu dosłownie rzut beretem od szlaku na przełęcz, stajemy się więc ofiarą turystów z aparatami.
Pogoda utrzymuje się kiepska, ale stabilna – zimno i nie pada. Kolejny wyciąg prowadzi Groszek i jak było do przewidzenia omija stanowisko i robi połowę kolejnego, piątkowego. Nieźle, jak na pierwszy wyjazd w Tatry, ale nad czytaniem topo trzeba jeszcze popracować 😉 Następnie kończę kominek wyjściowy i wyłażę po trawach na szczyt Zamarłej. Stąd wykonujemy jeden zjazd i lądujemy na szlaku. Przełęcz, zgarnięcie plecaków i na kotlety do schroniska.
Trzeci dzień – powtórka z rozrywki, znowu do Pustej. Na dziś przewidziany południowy filar Koziego Wierchu. Droga dłuższa, schodzimy inną trasą więc plecaki bierzemy ze sobą. Udało się spakować w dwa na trzy osoby, więc o tyle dobrze że prowadzący nie musi dźwigać. Cruxem drogi jest trawers piątkowy, początkowe wyciągi są dosyć łatwe technicznie, orientacyjnie już nie do końca. Generalnie cała droga lawiruje wokół filara, nie idzie ewidentną formacją jak Motyka czy Lewi Wrześniacy. Tymczasem Groszek wychodzi drugim wyciągiem nieco za wysoko, na kazalniczkę. Co robić, trzeba stąd prowadzić trawers.
Rozpoczynam więc od zejścia z kazalniczki. Klamy są dobre, ale jak się potem okazuje niezbyt stabilne. Niewiele brakuje, a Groszek poleciałby z płytą. Przewinięcie się na trawersie jest emocjonujące, lecz na szczęście niezbyt trudne technicznie. Sprawia sporo satysfakcji. Później dalej trawersujemy szeroką półką, trzeba jeszcze pokonać ściankę – też podchodzącą pod piątkę – i po problemie.
Prowadzenie znowu przejmuje Groszek i dosyć oryginalnym zygzakiem, z trójkowym lecz mocno eksponowanym przewinięciem, dostaje się na kolejne stanowisko. Następne wyciągi to już coraz łatwiejsze technicznie, dosyć kruche i skomplikowane orientacyjnie wspinanie. Ostatnie wyciągi prowadzą powietrzną granią, po której następuje zejście na przełączkę i wyjście na partie szczytowe Koziego Wierchu, już o charakterze pastwiskowym.
Zanim jednak dołączymy do turystów na szlaku z Koziego, byczymy się na słoneczku na trawnikach pod szczytem. Przed nami zejście do schroniska, spakowanie mandżura i na dół do samochodu. Kończymy urlop, co prawda bez egzotyki, kilometrów za kierownicą, ale bardzo satysfakcjonujący!