Męska decyzja, dobry układ gwiazd i mam klepnięty urlop na piątek. Wychodzę z domu o 2.30 rano, żeby wrócić po 20 godzinach. W „szybkiej” akcji jednodniowej, korzystając z pięknej pogody, robimy kombinację Lobby/Byczkowski (V+) i Sprężynę na zachodniej ścianie Kościelca.
Pod ścianą meldujemy się koło 9, po spokojnym podejściu i popasie w Murowańcu. Na pierwszy ogień idą trzy wyciągi z prawie że skałkowo obitej drogi Lobby Instruktorskie. Następujące po sobie po kolei 45 m za V+, 15 m za V i kolejne 45 m za V+ prowadzimy z Kanetem, z czego mi przypada pierwsza długość. Stanowiska gotowe, z wyjątkiem drugiego wyciągu kości osadzać nie trzeba. Pierwszy wyciąg w całości prowadzi estetyczną płytą, na trzecim mamy dwa wypychające prożki.
Po trzecim wyciągu uciekamy w lewo w stronę drogi Byczkowskiego. Siódemkowe trudności dalszej części Lobby wyglądają syto. Madmun przechodzi czwórkowy trawers, odtąd już zaczynamy porządne, uczciwe wspinanie na własnej. Stanowisko zakłada nieco za daleko, na wygodnych półkach, a dla mnie przypada ostatni wyciąg Byczkowskiego. Piękny, świetnie asekurowalny wznoszący się trawers rysami.
Niestety wyprowadzenie wyciągu do końca na półki obok łańcucha zjazdowego Lobby powoduje mocne łamanie liny, co mi dodaje sporo roboty przy wybieraniu i asekuracji. Warto na to zwracać uwagę przy osadzaniu przelotów, jednocześnie myśląc o partnerze/partnerach idących później na drugiego. Trzema zjazdami docieramy bez problemów do pozostawionych plecaków i przenosimy się pod Sprężynę. Lustracja drogi z dołu rodzi ambiwalentne uczucia – z jednej strony widzimy potężne okapiska, z drugiej zachwyt budzi sprytne wynalezienie przesmyku autorstwa Gryczyńskiego. Często wskazywana wycena VI- nie daje powodów do strachu, ale na wszelki wypadek wpisuję się na pierwszy wyciąg za V+, kluczowy oddając Kanetowi.
Tutaj mamy bardzo piękne wspinanie zacięciem i płytą w trudnościach V/V+. Asekuracja świetna, czysta przyjemność. Tym razem jesteśmy już w pełnym słońcu, smali jak na patelni, niekiedy tylko lekki wiatr wiejący z czeluści pod stanowiskiem orzeźwia rozgrzany łeb. Rzut oka do góry – nie jest źle. Haków od groma, teren w gruncie rzeczy połogi. No, zobaczymy. Kanet startuje i dość szybko, choć z szacunkiem, dociera do wejścia w trawers w prawo.
Tutaj zaczynają się schody. Widzimy, jak go składa i tempo znacznie spada. Zostaje tylko w skupieniu asekurować i przygotować się na ewentualne dupnięcie. Powoli lina przesuwa się przez przyrząd, prowadzący dosłownie czołgając się na zachodziku szuka coraz to dalej w prawo wysuniętych chwytów i stopni. Wreszcie sukces – może się trochę wyprostować i już w miarę szybko dociera do stanowiska. Ściąga nas po kolei, najpierw Madmuna, potem mnie. Mniej więcej rozpoznana sekwencja nieco ułatwia sprawę, ale perspektywa odpalenia lotu w trawersie czyni ten odcinek pokonywany na drugiego znacznie trudniejszym niż gdyby podobne trudności napotkać w pionie. Chwyty bez szału, wysoko położone stopnie wymagają męczącego składania się w ciasnym zacięciu. Rzeczywiście, gdyby nie stare haki, Kanet miałby dużo większy problem tutaj. Mnie na drugiego te parę metrów mocno wymięło. W moim odczuciu, szczególnie mając porównanie do prowadzonych tego samego dnia V+, bardziej miarodajne dla tego kawałka będzie jednak VI+. Szacun za to prowadzenie.
Stanowisko nie zachwyca, wprost przeciwnie ostatni wyciąg. Wisimy na plątaninie starych taśm, repów, starych haków i własnej asekuracji. Nad nami piękne, lite zacięcie z podręcznikowymi rysami. Nie dziwię się, że Kanet z entuzjazmem przyjmuje propozycję dalszego prowadzenia. Idę ostatni, muszę się nastękać przy wyjmowaniu kości, ale samo wspinanie rzeczywiście pierwsza klasa. Na szerokiej, trawiastej półce sąsiadującej z kominem Świerza kończymy drogę i po dwóch ciekawych (pierwszy w mocnej lufie, drugi diagonalny) zjazdach, lądujemy na dole.
Słońce daje popalić, na szczęście pod kamieniem czeka na nas dobrze schłodzone piwo. Później jeszcze kawałek nieprzyjemnego zejścia do ścieżki, ścieżką na Karb, szlakiem do Czarnego Stawu, krótki popas w Murowańcu i do Kuźnic. W drodze powrotnej, pod Spontusiem muszę oddać kierownicę Madmunowi – mimo faszerowania się rocket fuelem oczy orbitują, nie da się bezpiecznie prowadzić. O 22.30 docieram do domu, wypijam zimne piwo i padam na pysk. Muszę przyznać, że pomysł z urlopem na piątek był znakomity, a ten najdłuższy dzień w roku udało się wykorzystać koncertowo. Za co pogodzie oraz towarzyszom należą się serdeczne podziękowania.
Zdjęcia autorstwa Madmuna i Kaneta. Dalej czekam na nowy aparat 🙂